Artykuł

Depresja filmowca

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Depresja+filmowca-74103
Ci, którzy znają Larsa von Triera, ci, którzy z nim współpracują, mówią, że w postaci Justine z "Melancholii" ukrył tak naprawdę siebie – swój obecny stan i swoje widzenie świata.

Na tegorocznym festiwalu Planete Doc pokazano "Męski erotyk", najnowszy film Jørgena Letha. Jedni widzą w nim spełnienie snu, drudzy – szowinistyczną bzdurę. Całość osnuta jest wokół osoby samego Letha, który jeździ po krajach Trzeciego Świata i organizuje castingi, na które zaprasza wyłącznie atrakcyjne kobiety. Proponuje im rolę w męskiej fantazji, tłumaczy, że to żadne porno, chodzi tylko o to, by leżały nago, zmysłowo w łóżku i uwodziły mężczyznę. Po ciężkiej pracy reżyser odwiedza hotele, analizuje siebie przed kamerą, tłumaczy się ze swoich motywacji. Tłumaczenia są mętne, wyraźnie "poetyckie" słowa próbują maskować fakt, że mamy do czynienia ze "zgrzybiałym erotomanem" z bardzo sytego świata, którego obywatele po prostu się nudzą i w egzotykę jadą jak po swoje. Różnie się ich nazywa: seks-turyści, nowi kolonizatorzy, wychowankowie socjaldemokratycznego państwa.

 
"Męski erotyk"

Nagle jednak wchodzi ujęcie, w którym kamera chwyta coś innego. Widzimy Letha siedzącego w pociągu, patrzącego się tępo przez okno. W przedziale nie ma nikogo, krajobraz co chwila ucieka, co chwilę zjawia się nowy świat (jego wycinek), który szybko odchodzi i ustępuje miejsca nowemu, i tak bez końca – ślizgania się po powierzchni, maraton fragmentów, z których nic się nie składa w całość, czysta melancholia. Ten kadr mógłby spokojnie znaleźć się obok tych wszystkich obrazków, które melancholicy zwykli sobie wieszać na ścianach: Hoppera, Kertesza, Dürera. Kryje się w nim jednak fałsz, fałsz, który wykryć mogą tylko ci, którzy obejrzeli film i widzieli pasażera w ruchu. Dla nich (dla mnie) nie będzie to symbol melancholii, tylko głębokiej depresji, a to już zupełnie coś innego. Na depresję bierze się leki, a nie pije dobre, czerwone wino. Patrząc na Letha, widzę osobę tragiczną, zbolałą i odrętwiałą, której już nic nie interesuje, a nie na melancholika, który "przeprowadza pracę żałoby po obiekcie nieuświadomionym".

Możliwe, że dzisiaj postawa melancholijna w ogóle jest nieosiągalna. Zwracał na to uwagę już dobrych kilka temu Marek Bieńczyk w swojej książce "Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty". "Żyjemy, twierdzi Baudrillard, w świecie po orgii, w którym wyzwoliliśmy wszystkie możliwości, przebiegliśmy wszystkie drogi, wykorzystaliśmy wszystkie środki produkcji, a nawet wirtualnej nadprodukcji rzeczy, ideologii, przekazów…W tym szaleństwie nasycenia, w tym obłędzie wyczerpywania produkcyjnych możliwości, jak również w rozwoju psychologicznych i sportowych technik spełniania samego siebie, wyśrubowywania naszej tożsamości i skuteczności, osiągnęliśmy – na podobieństwo niezużywalnej płyty kompaktowej – przerażającym niebezpieczny stan nasycenia, w którym nie ma miejsca na brak, stratę, na być może zbawienne w tej nowej sytuacji cywilizacyjnej stany melancholijne: wyobcowanie, różnicę, tęsknotę."


"Melancholia"

Oglądając "Melancholię", najnowszy film Larsa von Triera, nie myślałem o tej dziwnej przypadłości, którą kiedyś nazywano "monomanią smutną", tylko o tym dziwnym, pojedynczym kadrze z "Męskiego erotyku". Von Trier zdaje się znajdować w tym samym miejscu życiowym, w jakim znajduje się jego kilkanaście lat starszy przyjaciel, mistrz, z którym nakręcił kiedyś "5 nieczystych zagrań", film, który aż kipiał energią – ale to było dawno. W "Melancholii" tej energii nie ma, jest bierne oczekiwanie na koniec świata, na inną niebieską planetę, która wysadzi Ziemię. Chociaż akurat początek jest dynamiczny, mocny, pełen patosu: muzyka Wagnera i klika obrazków: twarz wykrzywiona w bólu; kobieta próbująca się wyrwać z jakichś czarnych jak smoła, konsystencją też przypominających smołę, lin; czarny rumak upadający w szale na bok; czas odmierzany na wielkim zegarze słonecznym, który wydaje się lecieć na łeb, na szyję. Po introdukcji wszystko zwalnia. Widzimy postaci zapadnięte w siebie, muzyka nie huczy, wszystko wydaje się znane i do bólu banalne.

Są w "Melancholii" dwie siostry: Claire i Justine. Ta pierwsza ma obrzydliwie bogatego męża i obrzydliwie wielki dom z położonym tuż obok polem golfowym. Jest cierpliwa, spokojna, tylko czasami się złości. Właśnie przygotowuje dla swej młodszej siostry ceremonię ślubną. Panna młoda przychodzi na nią spóźniona, jeszcze z uśmiechem na ustach, u boku Michaela (niektórzy od razu rozpoznają w nim wampira Ericka), mężczyzny przystojnego i raczej dobrodusznego. Ten uśmiech szybko gaśnie. Początkowo wydaje się, że winien jest temu sztuczny rytuał, nowoczesna ceremonia, którą odprawia się z kartką w dłoni, na której zapisane jest, co trzeba robić, jakie gesty wykonywać, kiedy mówić, a kiedy tańczyć. Później pojawia się myśl, że to ludzie zabierają pannie młodej radość: szef, który nawet przez chwilę nie może zapomnieć o swojej pracy i o swoim ego; choleryczna matka i zdziecinniały ojciec. Ostatecznie okazuje się jednak, że problem tkwi głębiej, okazuje się, że uśmiech był chwilową maską, która tak czy inaczej musiała w końcu spaść, nawet bez powodu.



Justine ucieka ze swojego ślubu, przestaje jej się cokolwiek chcieć: kładzie się w wannie, przysypia na rogu łóżka małego kuzyna, jak mała dziewczynka siada na wieży z krzeseł ustawionych w rogu i zaczyna machać nogami. Odtrąca męża, siostrę, miota się od ściany do ściany, by za chwilę wpaść w stupor, twarz jej szarzeje, brzydnie, widać już na niej tylko zmęczenie. Widać, że cierpi, ożywa dopiero w momencie, gdy pojawia się informacja, że do Ziemi zbliża się obca planeta, która niedługo ją zniszczy. Justine wydaje się tym faktem cieszyć. Rzuca bezczelnie prosto w twarz wystraszonej siostrze: "Ziemia to złe miejsce, dobrze, że zniknie; jesteśmy źli i sami w kosmosie – nikt po nas nie będzie płakał".

Ci, którzy znają von Triera, ci, którzy z nim współpracują, mówią, że właśnie w postaci Justine ukrył tak naprawdę siebie – swój obecny stan i swoje widzenia świata. Wiadomo z prasy, że przez ostatnie lata reżyser cierpiał (cierpi?) na depresję. W wywiadzie udzielonym Pawłowi T. Felisowi tak mówił o swojej chorobie: "W depresji się poddałem. Leżałem i myślałem: niech zjawi się tygrys i mnie pożre. W najtrudniejszej sytuacji jest rodzina, która nie ma pojęcia, jak się wobec ciebie zachować. Ale dla chorego, chociaż ten stan bywa potworny, jest w depresji coś wyzwalającego. Nie musisz już zakładać maski, nie bronisz się przed tym, co czujesz. Może wtedy przychodzi melancholia?".

Nie, depresja nie przechodzi w melancholię, no chyba że melancholią jest, jak w filmie von Triera, wielka planeta o nazwie "Melancholia", która ściera na proch człowieka w depresji. Melancholik to ktoś, kto ucieka przed sobą, zaciera się, "ujawnia się jako próżnia wypełniona substancją, wielością innych istnień, ich słowami, sformułowaniami i myślami; ujawnia zarówno swe, by tak rzec, niedoistnienie, jak i potrzebę zewnętrznej podpory". Tą podporą może być raz cytat, raz zgrabne przysłowie, niekiedy nawet rymowanka. Melancholik prowadzi grę ze światem, trochę chce w nim być, a trochę od niego uciec. Jego narracja jest zawsze meandryczna, królują w niej dygresje, anegdoty, ale u jej podstaw tkwi z jednej strony nieuzasadniona i niekończąca się ciekawość, a z drugiej – stabilność. Człowiek taki, jak mówi autor "Przezroczystości", ceni sobie wypracowany przez siebie porządek. "Granice przestrzeni, jakie umie sobie wyobrazić, są stałe i nieprzesuwalne; jest niezdolny do ich przekroczenia, do podjęcia ryzyka, tak bardzo pozostaje więźniem swojego ustalonego porządku."


Lars von Trier

Justine świat już dawno przestał interesować, nie patrzy na niego nawet przez szybę, rozdarta między chęcią uczestniczenia w nim i wycofania się z niego. Ją interesuje już tylko jej rana, chce zniszczyć siebie, jest gotowa do tego przekroczenia, bo nie może już wytrzymać ze sobą. Wikłając się w ryzykowne analogie, można by powiedzieć, że słynne wystąpienie von Triera w Cannes idealnie wpasuje się w sytuację człowieka cierpiącego na depresję, a nie melancholika. Melancholik nie odważyłby się nigdy na taki gest, jest mu mimo wszystko dobrze ze sobą, nigdy nie zniszczyłby tego, co jest dla niego tak ważne. Von Trier, dla którego kręcenie filmów było zawsze, a ostatnio chyba jeszcze wyraźniej, praktycznie całym życiem, strzelił gafę, która może złamać jego karierę.

***

Mimo jednoznacznego tytułu o najnowszym filmie von Triera nie da się powiedzieć ani tego, że traktuje o melancholii, ani tego, że zrodzony został przez widzenie melancholijne. O melancholii mówiono "czarna żółć", tutaj mamy do czynienia ze "smołą", opowieścią o depresji stworzoną przez kogoś, kto sam się z nią zmaga. Inną sprawą jest to, czy w ogóle taka perspektywa może przynieść coś ciekawego; czy film powstały z depresji może być czymś więcej niż terapią wyłącznie dla jego twórcy. Wielkich utworów napisanych przez melancholików mamy całkiem sporo, nakręconych z punktu widzenia cierpiących na depresję – chyba dużo mniej.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones