Jesteśmy tak przyzwyczajeni do opowieści o tryumfie sztuki nad rutyną zwykłego życia (w końcu kino jako wierna córa modernizmu wbija nam do głów tę lekcję od początku swego istnienia), że z wielkim trudem trafiamy na filmy pokazujące odwrotną stronę medalu. Filmy, w których uwznioślenie dostępne poecie, muzykowi bądź malarzowi nie warte byłoby funta kłaków, a prawdziwym sensem życia okazywałoby się zanurzenie w najzwyklejszą codzienność: wyprawa po zakupy, gra w piłkę bądź też drzemka przed migocącym ekranem TV.
Takim dziełem jest (niedoceniona w momencie premiery) produkcja z roku 1953 pt.
"5000 palców doktora T". Ów wyprodukowany przez
Stanleya Kramera film familijny oparty został na scenariuszu
Dr. Seussa, czyli kultowego autora książek dla dzieci – odpowiedzialnego za takie postaci jak Grinch (który nienawidził świąt) i Horton (który słyszał Ktosia). Jest to jedyny scenariusz w karierze
Seussa, a niepowodzenie filmu sprawiło, że więcej prób już nie podjął. Po sześćdziesięciu latach od premiery wydaje się jednak, że mamy tu do czynienia – nawet jeśli nie z arcydziełem – to na pewno z jedną z bardziej oryginalnych ekranowych fantazji, w których zwycięstwo przypada w udziale wartościom zazwyczaj wykpiwanym.
Bohaterem filmu jest chłopiec o imieniu Bartholomew Collins (
Tommy Rettig), zmuszany do żmudnych ćwiczeń na fortepianie przez swą matkę (
Mary Healy). Na poły sadystyczny nauczyciel gry – tytułowy doktor Terwiliker (
Hans Conried) – nie uznaje żadnych innych instrumentów poza fortepianem (ani też żadnych innych ludzkich aktywności poza uprawianiem muzyki). Pozbawiony ojca chłopiec, uczepiony klawiatury i spragniony ciepła, czyni to samo, co w pół wieku później uczyni cała Europa Zachodnia: zwraca się o pomoc do sympatycznego polskiego hydraulika. Tutaj nosi on nazwisko Zabladowski (gra go
Peter Lind Hayes) i wydaje się jedynym nosicielem zdrowego rozsądku w świecie przedstawionym.
Ciągła presja ze strony matki i nauczyciela sprawia, że Bart zasypia przy fortepianie i śni długą fantasmagorię, stanowiącą trzon filmu. Chłopiec wyobraża sobie futurystyczne zamczysko w zaświatach, którego panem i władcą jest nikt inny jak sam doktor Terwiliker, tyle że poddany onirycznej obróbce. W sennym koszmarze jawi się jako (odziany w różowo-purpurowe fatałaszki) zniewieściały dyktator, pragnący podporządkować sobie pięciuset nieletnich pianistów, tak by zagrali na zbudowanym przezeń monstrualnym instrumencie ze spiralną klawiaturą. Matka Barta jest zniewolona urokiem doktora i współuczestniczy w jego planie, a z pomocą przychodzi oczywiście nikt inny jak nasz rodak Zabladowski.
Diabeł tkwi w szczegółach: kolor kostiumów doktora, podobnie jak fakt, że w swym liczącym pół tysiąca muzyków zespole pragnie mieć wyłącznie chłopców, sugerują homoseksualizm, tyle że wysublimowany w perfekcjonizm estetyczny. Pragnienie muzycznej ekstazy jest w filmie mocno podejrzane i jawi się w istocie jako próba zawłaszczenia chłopięcej duszy dla złej sprawy. W połowie opowieści Bart i Zabladowski udają się do lochów zamczyska, gdzie świadkują upiornemu baletowi "instrumentów odrzuconych", który musiał zrobić spore wrażenie na małym
Timie Burtonie (scenografia filmu znajduje zresztą echa w jego
"Charliem i fabryce czekolady"). Sceny przedstawiające pięćset dzieciaków metodycznie sadzanych przy megafortepianie doktora przypominają swą choreografią późniejsze wyczyny
Alana Parkera przy adaptowaniu
"The Wall" – setki chłopców zostają zrównane strojem i funkcją, tak by zmienić się w trybiki wielkiej fantazji doktora T.
Podobnie jak inne wybitne filmy, w których życie rodzinne małych outsiderów zostaje przefiltrowane w fantasmagorię (czy będą to
"Rodzice" Boba Balabana czy
"Koralina" Henry’ego Selicka), tak i w
"Doktorze T..." mamy do czynienia z opowieścią o erotycznej panice. Reżim lekcji muzyki, jaki narzuca Bartowi matka (z czułością, ale mimo wszystko bezwzględnie), jest formą kastracji i przypomina nakaz układania się do snu z rękami na kołdrze (tutaj: na klawiaturze). Chłopca ciągnie do innych rzeczy, ale matka pozostaje nieugięta: w istocie, wszystko, co oglądamy na ekranie mogłoby równie dobrze być prequelem
"Pianistki" Hanekego.
Finał filmu stanowi zwycięstwo anarchii (w planie wyśnionym) i powrót do normalności (w planie rzeczywistym). Chłopiec we śnie unicestwia koncert doktora, ośmieszając jego rzekomy autorytet, a w rzeczywistości kojarzy parę matka-hydraulik, która gwarantuje powrót do tradycyjnego modelu rodziny. Odtąd libido matki będzie skierowane na Zabladowskiego, a nie (w wysublimowanej formie) na syna. W ostatniej scenie Bart porzuca klawiaturę i biegnie grać w baseball. To zakończenie szokujące nie tyle samo w sobie (wiele karier muzycznych zostało w ten sposób zarzuconych w zarodku), co w kontekście popularnej mitologii filmowej, w której sztuka zazwyczaj jest boginią wartą wszelkich ofiar.
Filmy w rodzaju
"Blasku" Scotta Hicksa i (w mniejszym stopniu)
"Czarnego bluesa" Spike'a Lee pokazywały, że rodzicielski upór w zakuwaniu dzieciaków w dyby muzyki koniec końców się jednak opłaca – nawet, jeśli ceną jest złamane życie osobiste, to i tak piękno dawane światu pod postacią gry usprawiedliwia pot i łzy, jakie złożyły się na wirtuoza. Tutaj jest inaczej: rękawica do baseballa tryumfuje nad pięciolinią, a mały Bart biegnie w dal wyzwolony od rodzicielskich oczekiwań.
Jest w tym zakończeniu tyleż konserwatyzmu, co wywrotowości. Z jednej strony wydaje się ono przyklaskiwać prostackim mądrościom, które tak uprzykrzały życie Billy'emu Elliottowi z filmu
Stephena Daldry'ego (zgodnie z którymi miejsce młodego chłopca jest na boisku, a nie na scenie). Z drugiej jednak finał ten zawiera ziarno oswobodzenia. Kino za często starało się nas przekonać, że w każdym z nas tkwi potencjał artystyczny (zauważcie, że ilekroć postać filmowa ujawnia przed drugą, że maluje, pisze, rzeźbi lub brzdąka, ich dzieła od razu zostają nazwane "cudownymi"!). Nie jest to bynajmniej prawda i
"5000 palców doktora T" mówi o tym głośno. To bajka o tym, że zwyczajne dzieciństwo jest skarbem większym od wyżyn, na których poruszają się wirtuozi wszystkich sztuk razem wziętych.