Felieton

Magnat z Times Square

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Magnat+z+Times+Square-103377
Kino kocha czarne charaktery, ale najgroźniejszy aspekt nieprawości – jej majestat – gości na ekranie stosunkowo rzadko. Zło potrafi budzić respekt skuteczniej od cnoty, a John Huston w "Chinatown", Orson Welles w "Trzecim człowieku" czy głos Jamesa Earla Jonesa w "Gwiezdnych wojnach" potwierdzają istnienie arystokracji piekieł, do której byle zbir nie może mieć wstępu. Kto wie jednak, czy wszystkim im nie powinien królować antybohater filmu o wiele mniej znanego w Polsce: wszechwładny felietonista J.J. Hunsecker ze "Słodkiego zapachu sukcesu" Alexandra Mackendricka, nakręconego w roku 1957 i do dziś zdobywającego coraz to nowych, wiernych fanów.


"Słodki zapach sukcesu"
Hunseckera zagrał Burt Lancaster: współproducent filmu, który pięć lat wcześniej uwiódł świat, skacząc po masztach okrętów w "Karmazynowym piracie", a za kolejne trzy miał odbierać Oscara za rolę pobratanego z diabłem pastora w "Elmerze Gantrym". Żadna z tych wybitnych przecież ról nie równa się jednak magnetyzmowi Hunseckera: wiecznie wbitego w garnitur, przez większość filmu siedzącego nieruchomo za stolikiem, ciskającego gromy zza wielkich okularów (które atletycznie zbudowany Lancaster nosił w rzeczywistości, a których operator James Wong Howe użył do kreślenia na twarzy aktora koronki złowieszczych cieni).

J.J. pławi się w quasi-boskiej władzy, jaką daje mu posłuch czytelników i telewidzów: pozytywna wzmianka w jego artykule owocuje karierą, negatywna – publicznym niebytem. Hunsecker jest panem i władcą przedstawionego na ekranie świata i to wokół niego krąży główny de facto bohater filmu: spragniony tytułowego sukcesu agent prasowy Sidney Falco (Tony Curtis). Kiedy J.J. zapragnie zniszczyć kochanka swej siostry (obdarzanej przezeń kazirodczym nieomal uczuciem),  to właśnie Sidney będzie głównym wykonawcą wyroku skazującego.

Jak na film o niesprawiedliwości przystało, "Słodki zapach sukcesu" sam stał się jej ofiarą. Klapa w momencie premiery okazała się preludium do późniejszej estymy (nawet serial "Mad Men" jest późnym wnukiem "Sukcesu…", podobnie  jak "Wilk z Wall Street"). Sam Mackendrick był ciekawym przypadkiem eklektyzmu, tak pod względem gatunkowych upodobań, jak i kształtujących go wpływów. Mimo że przyszedł na świat w Bostonie, a lata formacyjne spędził w Glasgow, poczęto go w istocie (wedle relacji matki) w samym Hollywood, w którym koniec końców osiadł – porzucając karierę reżyserską na rzecz nauczania rzemiosła na uniwersytecie CalArts. Jego dorobek filmowy – w większości znakomity – jest równie ważny jak jego kariera edukatora. Nie tylko zostawił po sobie do dziś wznawiany podręcznik "On Film-making", ale wychował całe pokolenia twórców, dla których narracyjne metody wpojone przez mistrza okazały się wskazówkami do ich własnych sukcesów (James Mangold, twórca "Spaceru po linie", jest jednym z jego wybitniejszych wychowanków).


"Słodki zapach sukcesu"
Sandy, jak nazywali go współpracownicy i uczniowie, doczekał się światowego uznania stosunkowo wcześnie, jako najzdolniejszy bodaj reżyser londyńskiej wytwórni Ealing, z powodzeniem czyniącej brytyjskie cnoty mieszczańskie obiektem satyry: najwybitniejszy film Mackendricka z tego okresu to "Jak zabić starszą panią". "Słodki zapach sukcesu" był dlań pierwszym projektem amerykańskim, zrealizowanym na zamówienie spółki produkcyjnej Hill–Hecht–Lancaster, sięgającej po niepowszedni materiał literacki oddający puls współczesnego amerykańskiego życia (strategia, która opłaciła im się z nawiązką już w 1955 roku przy filmie "Marty", jedynym w historii zdobywcy Oscara i Złotej Palmy w Cannes). Spółka niezależnych producentów chciała przenieść na ekran autorski scenariusz Ernesta Lehmana, który już wkrótce zrobi wielkie pieniądze na "Północy, północnym zachodzie" i "Dźwiękach muzyki", ale który w połowie lat pięćdziesiątych rozliczał się na papierze z czasu przepracowanego w podłej roli agenta prasowego. Dwa opowiadania o Sidneyu Falco napisane przez Lehmana (podobnie jak jego scenariusz do musicalu "Król i ja") były analizą bezwzględności władzy i jednostki starającej się przetrwać poddaństwo z godnością. Po tym, jak Lehman wycofał się z projektu (który miał pierwotnie reżyserować), scenariusz napisał na nowo Clifford Odets – kluczowy dramatopisarz lewicowy doby Wielkiego Kryzysu, a zarazem barokowy poeta proletariackiego dialogu, opiewający sny społecznych nizin o niedostępnym im społecznym awansie. Powstały w ten sposób tekst stał się arcydziełem konstrukcji, kopalnią kultowych cytatów ("Match me, Sidney", czyli "Przypal mi, Sidney" to najsłynniejszy z nich), a Mackendrick zainscenizował całość po mistrzowsku.


"Słodki zapach sukcesu"
Jedną z wielkich radości tego filmu jest osadzenie wielu scen w autentycznych nowojorskich plenerach. Bardziej niż jakikolwiek film sprzed roku 1957 (a nawet niż uznawane za przełomowe pod tym względem, późniejsze "Cienie" Johna Cassavetesa), "Słodki zapach sukcesu" zanurza się w nocną metropolię z całą jej neonową ekscytacją i połyskującym od spadających ludzkich gwiazd rynsztokiem. Wspominany James Wong Howe – jeden z najlepszych operatorów w historii Hollywood – nie bał się wyjść na ulice i chwytać życia na gorąco, dzięki czemu film emanuje nieprawdopodobnym wprost autentyzmem. Scena otwierająca, śledząca pakiet świeżych gazet od drukarni do rąk kioskarza, jest jednym z pierwszych "bezinteresownych" passusów tego typu w kinie amerykańskim: genialnym ekwiwalentem akapitu soczystej opisowej prozy (wiele lat później przebije ją Scorsese w scenie klubowej "Chłopców z ferajny").

Mimo że po latach kontekst polityczny powstania "Sukcesu…" liczy się o wiele mniej, nie wolno zapominać, że w momencie premiery był on filmem równie skandalizującym, co pochodząca z tego samego roku "Twarz w tłumie" Elii Kazana, jako że Hunsecker był nie tylko metaforą senatora Josepha McCarthy'ego, ale i całkowicie jawnym ucieleśnieniem innego potentata plotki i (dez)informacji – niejakiego Waltera Winchella. Słowa tego ostatniego spijała cała Ameryka, podczas gdy on sam bez skrupułów niszczył zarówno politycznych przeciwników, jak i (między innymi) mężczyznę zakochanego w jego córce – co stało się bezpośrednią inspiracją dla Lehmana. Winchell, zarządzający swym imperium zza legendarnego stolika nr 50 w nowojorskim Stork Clubie (wiernie odtworzonego w filmie), tak bardzo kontrolował życie córki, że w pewnym momencie starał się doprowadzić do jej lobotomii, byle tylko (dosłownie) wybić jej z głowy absztyfikanta, do którego deportacji doprowadził wkrótce potem. W porównaniu z tym matactwa filmowego Hunseckera, rzucającego potwarz na niewinnego muzyka imieniem Dallas (Martin Milner), wydają się nieomal igraszką – a mimo to Lancaster potrafi naładować każde słowo J.J.-a jadem i bezwzględnością, które po prostu wbijają w fotel. Do czasu Marlona Brando wydającego wyroki zza biurka w pierwszej scenie "Ojca chrzestnego" kino amerykańskie nie doczeka się tak wspaniałego (i szekspirowskiego z ducha) portretu władzy łączącej łagodność obejścia z bezwzględnością środków.


"Słodki zapach sukcesu"
Tytuł filmu sugeruje, że sukces wydaje woń kojarzącą się tyleż z łakociami, co z rozkładem (gnijące odpadki bywają mdląco-słodkie). Mackendrick stworzył olśniewającą wizję amoralnego świata napędzanego (jak podpowiada dialog Odetsa) "teologią szmalu". Zamieszkujące go jednostki raz po raz buntują się przeciw otaczającej deprawacji, a ta trwa dalej w najlepsze – do kolejnego buntu, do kolejnej cudem ocalonej duszy. Gdyby ktoś chciał nakręcić uwspółcześnioną wersję tej historii, musiałby ją osadzić w kontekście Twittera i Facebooka – Hunsecker wystukiwałby swe oszczerstwa na smartfonie, a artyści marzyliby o ekskluzywnym tagu i bezcennym lajku.

W ostatniej scenie filmu siostra Hunseckera, zagrana przez Susan Harrison jako wiecznie wystraszona ptaszyna na zawsze odziana w norki, wyzwala się z uścisku zaborczego brata i rusza w dziką miejską dżunglę w poszukiwaniu samodzielnego życia. Buntuje się też Sidney Falco, za co dostaje po mordzie pod napisami końcowymi. Film nie dopowiada, czy któreś z nich wróci z podkulonym ogonem, ale sugeruje, że wolność zaczyna się tam, gdzie kończy się wyobrażenie innych ludzi na nasz temat – zwłaszcza tych ludzi, dla których opinia publiczna jest tym samym, czym bryłka gliny w rękach obłąkanego rzeźbiarza.