Wywiad

Rozmawiamy z Clive'em Owenem i Guillaume'em Canetem

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmawiamy+z+Clive%27em+Owenem+i+Guillaume%27em+Canetem-106289
Od piątku w naszych kinach możecie oglądać film "Więzy krwi". Z tej okazji publikujemy wywiad, który z reżyserem Guillaume'em Canetem oraz Clive'em Owenem przeprowadził dla Filmwebu Marcin Pietrzyk.

 

"Więzy krwi" przywodzą na myśl amerykańskie filmy z lat 70. Musisz chyba lubić ten okres w kinie?

Canet: To prawda. Uwielbiam filmy Jerry'ego Schatzberga, Sama Peckinpaha, Johna Cassavetesa i Sidneya Lumeta. Kiedy zdecydowałem się nakręcić "Więzy krwi", raz jeszcze po nie sięgnąłem. Stanowiły dla mnie źródło inspiracji.

Kręcąc "Więzy krwi", myślałeś o tym, co możesz dodać od siebie do tego gatunku?

Canet: Nie chodziło mi o wzbogacanie gatunku. Nie mam w sobie aż tyle pychy, by twierdzić, że mój obraz mógłby pobić "Stracha na wróble". Nie kręcę filmów, by mierzyć się z innymi reżyserami. Po prostu marzę o tym, by robić to, co potrafię najlepiej tak dobrze, jak to jest tylko możliwe. I pozostaje mi mieć nadzieję, że widzom spodoba się efekt, że poruszą ich bohaterowie i historia. To jest mój jedyny cel.

Przy "Więzach krwi" pomocą służył Ci amerykański reżyser i scenarzysta James Gray. Jak do tego doszło?

Canet: Jamesa poznałem kilka lat temu. Spodobały mu się moje poprzednie filmy i chciał o nich porozmawiać. Później spotkałem go w Cannes i spytałem, czy zna kogoś, kto mógłby mi pomóc w pracy nad scenariuszem. Zaproponował, że sam to zrobi. Przyjechał do mnie do Paryża, gdzie przez dwa tygodnie pracowaliśmy nad strukturą tekstu. Później posyłałem mu mailami fragmenty tekstu, prosząc o uwagi. W końcu pojechałem do Los Angeles, gdzie w tydzień dopracowaliśmy scenariusz. W ostatecznym tekście nie ma zbyt wiele rzeczy napisanych przez Graya. Jednak jego pomoc i uwagi odegrały znaczącą rolę w procesie tworzenia fabuły. W szczególności jeśli chodzi o przeniesienie jej na amerykański grunt. Doskonale zna Nowy Jork i rejony, w których rozgrywa się akcja "Więzów krwi".



Czy pojawił się na planie?

Canet: Nie. Był wtedy zajęty pracą nad swoim filmem [[b]"Imigrantka" – przyp. red..]

"Więzy krwi" inspirowane są francuskim filmem "Les liens du sang". Czy miałeś okazję go obejrzeć?


Owen: Oczywiście i bardzo mi się spodobał. Jednak trudno go porównywać z tym, co zrobił Guillaume. Sam charakter filmu bardzo się zmienił w momencie, w którym Guillaume zdecydował się przenieść akcję do Nowego Jorku. To miasto jest ważnym bohaterem filmu. Pracując nad "Więzami krwi", nie czułem więc większego związku z oryginałem.

Twojego bohatera, Chrisa, łączy bardzo skomplikowana relacja z bratem. Jak przebiegał proces przygotowywania się do odegrania tej więzi?


Owen: Tak naprawdę przed rozpoczęciem zdjęć nie mieliśmy zbyt wielu prób. Dużo rozmawialiśmy na temat scenariusza, ale nie ogrywaliśmy zapisanych w nich scen. Pamiętaj, że bracia nie widzieli się wiele lat. Chcieliśmy zachować autentyczność procesu budowania więzi na nowo. Billy jest świetnym aktorem i od razu udało nam się wypracować złoty środek, dzięki któremu widzowie mogą doświadczyć tego, jak ważna jest rodzina, nawet w sytuacji, gdy któryś z jej członków zbłądzi.

 

Co zdecydowało o tym, że do ról braci wybrałeś Clive'a Owena i Billy'ego Crudupa?

Canet: Clive'a wybrałem ze względu na jego charyzmę. Choć nie, tak naprawdę to chciałem z nim pracować, ponieważ zagrał w "Ludzkich dzieciach". Jestem wielkim fanem tego filmu. Uważam go za arcydzieło. Z całą pewnością jest jednym z moich pięciu ulubionych filmów, jakie widziałem w życiu. Jest w nim czysty geniusz aktorski i reżyserski.

Clive'a od początku widziałem w roli Chrisa. Wiedziałem, że będzie potrafił odegrać dwoistą naturę Chrisa. Z jednej stron chciałem, by widzowie go lubili, by czuli z nim więź. Z drugiej, w momencie, gdy zobaczą, jak zabija w barze, od razu powinni wiedzieć, że to jest jego prawdziwe "ja", że jest zabójcą, drapieżcą, który ukrywa się za budzącą sympatię powierzchownością.

Jeśli chodzi o Billy'ego, to wybrałem go ze względu na jego teatralne doświadczenie. "Więzy krwi" to mój pierwszy angielskojęzyczny film. Z tego też względu wiedziałem, że muszę dobrać sobie osoby, które nie będą tylko odtwórcami ról, lecz staną się moimi partnerami na planie. Billy jest aktorem, który potrafił mi zaufać, a jednocześnie był bardzo wnikliwy podczas pracy na planie, starał się zrozumieć każdy niuans roli, był gotowy na duże poświęcenie, ale tego samego wymagał ode mnie. To właśnie podoba mi się w aktorach mających teatralny rodowód: lubią wgryzać się w scenariusz, w postać, którą grają, testować granice.

Guillaume powiedział o dwoistej naturze Chrisa, a Ty jak go oceniasz?

Owen: Podobała mi się ta niejednoznaczność Chrisa. To prawda, że jest postacią, której życiem rządzi przemoc i brutalność. Ale jednocześnie chciałem zaakcentować delikatniejsze aspekty jego natury, jego kruchość, potrzebę bliskości. Chwilami miałem wrażenie, że jest małym chłopcem. Ta skomplikowana konstrukcja osobowości Chrisa sprawiła, że miałem okazję do zaprezentowania na planie różnorodnej gry. Żadna scena nie była prosta i jednoznaczna.



Na konferencji prasowej powiedziałeś, że jednym z powodów, dla których zdecydowałeś się zaangażować Matthiasa Schoenaertsa, jest to, że pracował już wcześniej z Marion Cotillard. Dzięki temu mieli zbudować nić porozumienia. Czy takie więzi aktorskie są Ci potrzebne?

Canet: Nie powiedziałbym, że potrzebne, po prostu lubię, kiedy aktorzy potrafią się ze sobą porozumieć. Ale to nie znajomość z Cotillard była głównym powodem zatrudnienia Matthiasa. To on sam mnie o tym przekonał, kiedy okazał się zupełnie inny od postaci, którą zagrał w "Głowie byka". W pierwszej chwili nawet go nie poznałem. Taka metamorfoza bardzo mi zaimponowała. Uznałem, że musi być bardzo dobrym aktorem i zapragnąłem go włączyć do swojego projektu.

Podczas konferencji mówiłeś również o różnicach w pracy na planie filmu europejskiego i amerykańskiego. W szczególności zaskoczyło Cię to, że nie mogłeś bezpośrednio rozmawiać ze statystami, że musiał to za Ciebie robić asystent. Mógłbyś powiedzieć więcej na ten temat. Czy taki sposób pracy przeszkadzał Ci w kręceniu filmu?


Canet: Strasznie utrudniało mi to pracę. Chwilami bywało naprawdę ciężko. We Francji, kiedy kręci się sceny zbiorowe ze statystami, mogę spokojnie zebrać wszystkich i powiedzieć, co będziemy robić, czego od nich oczekuję, mogę również wydać szczegółowe instrukcje poszczególnym osobom. W Ameryce musiałem co chwilę prosić mojego pierwszego asystenta, by poszedł do konkretnego statysty i przekazał mu moje uwagi. To wydłużało pracę i bywało frustrujące. Taka sytuacja wynika z obowiązujących w Stanach przepisów związkowych. Reżyser komunikuje się na planie tylko z aktorami, a zatem, w momencie, w którym zacząłbym statystom  bezpośrednio wydawać polecenia, oznaczałoby to akceptację ich statusu jako aktorów. To z kolei wiązałoby się z koniecznością wypłacenia im wyższych stawek. Wszystko sprowadza się do pieniędzy.



Skoro o pieniądzach mowa. "Więzy krwi" nie są kinem, które może liczyć na wsparcie ze strony wielkich hollywoodzkich wytwórni. Jak rozumiem, zdobycie zabezpieczenia finansowego nie było łatwym procesem, szczególnie w sytuacji, gdy z projektu odchodzi gwiazda dużego formatu, jak to było w przypadku Marka Wahlberga, który miał w "Więzach krwi" zagrać.


Canet: Rzeczywiście, zdobycie finansów nie było łatwe. Na szczęście cały czas mogłem liczyć na Alana [Alan Attal], mojego producenta. Za każdym razem, gdy pojawiała się przeszkoda, powtarzał mi: Nic nie szkodzi. I tak zrobimy ten film. To wspaniałe uczucie wiedzieć, że ktoś wspiera cię i niezależnie od okoliczności wierzy, że jesteś w stanie nakręcić dobry film.

Ile w takim razie trwał proces od narodzin pomysłu na film do jego realizacji?

Canet: Cztery pieprzone lata (zaczyna się śmiać, podobnie jak i Owen). To taki nasz żart. Kiedyś na planie czymś się zdenerwowałem i krzyknąłem, że ten film to cztery pieprzone lata mojego życia.

Owen: Teraz już pięć...

Czy to Clive cię tak zdenerwował?

Canet: Nie, on nigdy mnie nie zdenerwował. I nie mówię tak tylko dlatego, że siedzi obok. Podobnie jak ja nie lubi na planie dyskusji, wszystko ma już przygotowane, zanim kamera zacznie pracować. To dla mnie bardzo wartościowa cecha. Powiem więcej. Naprawdę miło pracuje się z kimś, kto każdego dnia przychodzi na plan z uśmiechem na twarzy. Są aktorzy, którzy pojawiają z całym bagażem swoich prywatnych problemów, co od razu odbija się na jakości pracy. Clive był zawsze uśmiechnięty i chętny do pracy, szczęśliwy, że bierze udział w tym filmie. To mnie motywowało do tego, by samemu dać z siebie wszystko.



To bardzo ciekawe, bo w "Więzach krwi" Clive nie uśmiecha się za wiele.


Owen: Taką miałem rolę. To nie była postać, która miałaby powody, by się śmiać.

Miałeś okazję pracować z reżyserami pochodzącymi z różnych zakątków Ziemi. Czy widzisz w ich pracy znaczące różnice?

Owen: Szczerze mówiąc, to nie zwracam uwagi na narodowość. Lubię pracować z dobrymi reżyserami, nieważne, skąd pochodzą. Guillaume często mówił o tym, jak frustrująca dla niego bywała praca na planie "Więzów krwi" ze względu na język. Jednak jeśli o mnie chodzi, to uważam, że znakomicie potrafił się odnaleźć i nie miał żadnych problemów z przekazaniem mi tego, co chciał, abym osiągnął przed kamerą.

Czy jako aktor nie czujesz frustracji, że kino skierowane do dorosłego widza nie może dziś liczyć na szerokie wsparcie?


Owen: Martwi mnie trochę brak filmów skierowanych do dojrzałej publiczności. Teraz pieniądze wydaje się i zarabia na seriach młodzieżowych. Inwestowanie pieniędzy w poważną produkcję dla dojrzałej widowni to ryzykowny interes. Ale mimo to wciąż udaje się do kin przemycić sporo dobrych filmów. Trzeba tylko wiedzieć, jak ich szukać.