Choć dziś może się to wydawać niepojęte, "Młode wilki" były kiedyś najznamienitszym reprezentantem rebelianckiego kina o młodych i dla młodych. Polsko-ukraińskie Euro otworzyło nowy rozdział w moim burzliwym, pełnym gwałtownych rozstań i powrotów, związku z telewizją. Wcześniej nam się nie układało, przynajmniej odkąd razem z adekwatną rubryką w "Tygodniku Powszechnym" zniknęło moje dziennikarskie alibi na seanse programów o psich detektywach, giwerach z przyszłości i poszukiwaniach przyjaciela dla
Paris Hilton. Od teraz będzie inaczej.
Na potrzeby mistrzostw kupiłem antenę DVB, wychodząc z tradycyjnego polskiego założenia, że mój dostawca Internetu to złodziej. Sygnał odbijał się od żoliborskich topoli niczym menel po libacji, więc bywało, że o zmianie wyniku informowali mnie albo rozentuzjazmowani sąsiedzi (
Weszło Roman, no kurwa weszło!!!), albo surfująca po sieci żona. Nie potrafię powiedzieć, czy godziny spędzone na zaklinaniu kawałka drutu były wygórowaną ceną za uczestnictwo w sportowym święcie. Zadaję sobie natomiast inne, fundamentalne pytanie: czy mając "kłopoty bogactwa", czyli trzysta kanałów i krystalicznie czysty obraz, przyszłoby mi kiedykolwiek do głowy, by w nudny wtorkowy wieczór obejrzeć raz jeszcze
"Młode wilki" Jarosława Żamojdy - film, który "śnieży" nawet w HD?
Wiadomo, kult. Kino gatunkowe, na jakie było nas stać w połowie lat dziewięćdziesiątych i dokładnie takie, na jakie sobie zasłużyliśmy.
Anita Lipnicka zachęcająca, by pocałować noc (?) i to w najwyższą z gwiazd (!?); wariujący na zielonym Kawasaki po zamkniętej ulicy Kolumba kaskader (mój brat zwykł chwalić się znajomością z tym odważnym młodzieńcem); bohater, odbierający za "szóstkowe" świadectwo maturalne nagrodę w postaci komputera;
Jarosław Jakimowicz jako bożyszcze nastolatek - jego biała marynarka i buntowniczy kodeks (
Jeśli złapią cię za rękę, mów, że to nie twoja ręka);
Alex Murphy, czyli aktor, który dzielił personalia z samym RoboCopem i charakteryzowało go podobne bogactwo ekspresji; obciachowe, gangsterskie ksywki wymyślane najpewniej pod wpływem lektury "Detektywa": "Czarny", "Scorpion", "Kobra", "Biedrona"; wreszcie - pamiętny, zakończony obowiązkową eksplozją, „dzwon” Dużego Fiata w drzewo. Choć dziś może się to wydawać niepojęte,
"Młode wilki" były kiedyś najznamienitszym reprezentantem rebelianckiego kina o młodych i dla młodych. Echa ich popularności słychać zresztą do dziś: swoją płytę bohaterom filmu zadedykował m.in. zespół Verba - trzydziestoparoletni faceci w przetartych dżinsach, amarantowych koszulach i zamszowych mokasynach, bez ustanku wieszczący koniec niewinności:
Idealny świat upadnie tak, jak Twoja róża, którą zdepcze czas.
Opowiadając o chłopakach, którzy zamiast trudów edukacji wybrali dolę przemytników,
Żamojda - wtedy uznany operator i traktowany jeszcze poważnie reżyser-debiutant - postanowił podpatrzeć świat za oknem. Drugim okiem cały czas spoglądał jednak w telewizor, w którym wyświetlano zalewający publiczną telewizję sensacyjny szrot z USA. Prawda ekranu szybko zastąpiła u niego prawdę czasu. Filmowa Polska jawiła się rzeczywistością z pogranicza westernu i kina gangsterskiego, w której paczka kumpli tuż po szkole mogła ustanowić nową klasę społeczną: zepsutych bon-vivantów i obdarzonych absurdalnie rozwiniętą jak na taki wiek samoświadomością nihilistów.
Przewodnikiem po tym świecie był świeżo upieczony maturzysta Robert (
Piotr Szwedes z fryzurą pamiętającą czasy polskich triumfów na mundialu) - utracone sumienie młodych Polaków, którzy zachłysnęli się wolnością i zamiast walczyć z amerykańskim stylem życia, stali się jego częścią. I tak, kiedy samiec alfa wraz z resztą watahy balują na plaży, Robert zabiera swoją amerykańską dziewczynę do kościoła, każe jej gładzić dłońmi posadzkę i wypala, że
od trzystu lat ludzie przychodzą tam po nadzieję. Następnie wznosi wzrok ku ołtarzowi i dodaje:
Jeśli chcesz dowiedzieć coś o Polsce, to właśnie tutaj powinnaś zacząć. Amen.
Chłopak był zresztą nie tylko katolikiem, ale i "robotnikiem". Umiłowanie cerkiewnego dziedzictwa Pomorza Zachodniego i wakacyjna praca na wykopach przy Jana Matejki miały być przeciwwagą dla "rozsądnej stopy zysku" - jedynej rzeczy, w którą wierzyli jego bogaci i zepsuci kumple. Paradoks tej sytuacji jest oczywisty: to oni byli atrakcyjniejsi, gdyż to oni realizowali atrakcyjniejszy filmowy topos buntowników z wyboru. Skompromitowanie rzeczonej postawy i śmierć kolejnych członków watahy nic tu w zasadzie nie zmieniały. Komunikat był jasny: co się nabawili, to ich!
Chciałoby się napisać, że
"Młode wilki" były tym dla Szczecina, czym
"Ulice nędzy" dla Nowego Jorku, ale kto w to uwierzy? Mimo miernego scenariusza, fatalnych dialogów i kulawej reżyserii, udało się jednak
Żamojdzie uchwycić fotogeniczny nimb, którym popkultura otacza wszystkie filmowe "wilczki". Pozostaje pytanie, kim jego bohaterowie byliby dziś? I - to chyba ciekawsze - gdzie szukaliby pieniędzy na niekończące się wakacje?