Mogę mu wiele zarzucić. Jest materiałem bardziej na serial, bywa okrutnie ckliwy, jest dziwnie zmontowany i czasami w pojedynczych scenach dzieje się zbyt wiele istotnych wydarzeń, co wydaje się absurdalne. Lecz pomijając to wszystko: wspaniała historia przyjaźni, miłości, pasji oraz samych Chin. Dodatkowym plusem wydają się rozważania na temat tożsamości płciowej, poruszane w niezwykle naturalny sposób.
Mógłby trwać tak z 5 godzin, bo 3 to za mało.
Rzeczywiście nie jest to obraz na wskroś idealny. Ale nawet to co wymieniłeś, nie ujmuje mu ostatecznie wielkości. Nie tylko wspaniała jest historia (prezentowana na podstawie przekroju 50-60 "chińskich" lat). Nie tylko chodzi o miłość i przyjaźń. Nie tylko również o sztukę. Najważniejsze w tym wszystkim jest chyba człowieczeństwo. I choć to może brzmi nazbyt wielce mam wrażenie, że nie ma w tym zbyt wiele przesady.
Wspaniałą postać zagrała Gong Lee. I to ona moim zdaniem skradła tym dwóm panom film :)) Bowiem w momencie kiedy opowieść zdaje się być całkiem ustabilizowana wkracza na scenę jako ta trzecia. Odtąd paradoksalnie to ona gra w tej sztuce najważniejszą rolę. Nie król, ani konkubina. Lecz taka zwykła prostytutka, która nie tylko potrafi manipulować i udawać, ale potrafi również współczuć, kochać... i przede wszystkim rozumie to z czym musi sobie zawsze radzić. I szkoda tylko, że jej śmierć tak mało została zaakcentowana. Bo to tak naprawdę nie tylko jej śmierć, ale również obu bohaterów.
Gong Li to moja osobista dupa, kocham ja, ale Lesli Cheungowi to może w tym filmie co najwyżej buty czyscic, bez urazy.
No nie...na pewno z filmu nie wynika, że życie jest operą. Nade wszystko sztuka. Ona jest wieczna. Świat się zmienia, a ona trwa. Jeśli nie ma sztuki, nie ma po co żyć. Konkubina umiera. Naprawdę umiera. Przejmujący film. Na pewno jeden z lepszych, o miłości(w tym homoseksualnej), poświęceniu. To nie jest film o przyjaźni.