O całej reszcie filmu nie chce się gadać nawet samemu ze sobą.
Rozumiem zamysł: patrzcie, Żelazna Dama, wielki polityk, niezłomna kobieta a też się starzeje,
tez jest samotna, tez opuszczona, też ma kłopoty z dziećmi też... umiera. Tylko realizacja
koszmarna. Thatcher była stara i zniedołężniała przez kilka lat swojego życia (a i to nie tak jak
przedstawiono na ekranie - podobno rodzina była zdegustowana) a nietuzinkową, wybijającą się
postacią na scenie politycznej była natomiast przez jakieś 30 lat. W filmie te proporcje są
dokładnie odwrócone.
Powiem tak: jeżeli powstanie film o Reaganie, w którym przez 90% czasu będziemy oglądać
prezydenta na emeryturze, trawionego przez alzheimera i usiłującego sobie przypomnieć że to
zafiksowane na ezoteryzm babsko obok niego to jego Nancy a wcześniejsze 80 lat barwnego
życia i jako aktora i jako polityka i wreszcie prezydenta zajmie 10% czasu (jak to było w filmie o
Thatcher) to uznam że to jakiś spisek lewactwa. Bo przecież środowisko filmowe jest zazwyczaj
lewicowe a Reagan i Thatcher to dwójka prawicowych gigantów Zimnej Wojny. Więc niczym
innym niż podskórną niechęcią nie będzie się dało wytłumaczyć fatalnych filmów o cholernie
interesujących (nawet jeśli się z nimi kompletnie nie zgadzamy) postaciach.