Dość kuriozalne dziełko od Ritwika Ghataka, skądinąd cenionego reżysera. Jest on bowiem jednym z chlubnych wyjątków indyjskiej kinematografii, który postanowił kręcić kino artystyczne, a nie śpiewane melodramaty rozpasanego Bollywoodu (choć takie też mu się zdarzyły). W "Ajantriku" piosenek więc nie ma, ale to jedna z niewielu zalet tego filmu. Przypisanie tego filmu do konkretnego gatunku, to zadanie zgoła karkołomne, zaczyna się bowiem jak farsowa komedyjka, obfitując na początku w parę quasi-gagów, jednak potem dramatyzm rozwija się tu z taką pompą, że można by było ulec wrażeniu iż obcujemy z dziełem poruszającym największe tematy humanizmu i filozofii wszelakiej. Zgrzytem, który nie pozwala na przyporządkowanie filmu do kategorii poruszającego dramatu jest tu fabuła, ujmijmy to - absurdalna, lecz nie w taki sposó”, jaki tygrysy lubią najbardziej.
O co chodzi? Otóż główny bohater zowie się Bimal i jest dorosłym już facetem, a największą miłością jego życia jest... samochód. Żeby być precyzyjnym, stary gruchot marki Chevrolet wabiący się (tak, pan nadał mu imię) Jagaddal. Rupieć ów rozpada się w oczach, co zdają się widzieć wszyscy prócz Bimala. Miłość jednak jest ślepa, więc sympatyczny taksówkarz (bo takim zawodem trudni się Bimal) zamiast to uczucie samochodowi okazać i zafundować mu konieczny remont, woli dąsać się na każdego, kto stwierdzi stan faktyczny maszyny. Jakby tego było mało, Bimal ze swoim samochodem rozmawia, a samochód mówi do niego (!). Samo to już nie pozwala myśleć o filmie w kategorii poważnego dramatu, jakim chyba miał być.
Historia kończy się rozczulająco [uwaga, spoiler!], Chevy dożywa swoich dni i musi zostać oddany na złom. Z krwawiącym sercem, Bimal godzi się jednak z losem, szczególnie że dzień wcześniej mieli oni poważną sprzeczkę, gdy wehikuł odmówił posłuszeństwa.
Tak, taki film powstał na serio. Szczęściem, Ghatak w swojej filmografii ma lepsze pozycje, choć niesmak, przyznać trzeba, pozostaje.