Filmy troszkę podobne, obydwa smutne, obydwa mocne. Troszke szkoda, że film przeszedł bez echa.
Prawdę powiedziawszy, nie widzę zbyt wielu podobieństw między tymi filmami, a już na pewno nie porównywałabym ich "siły"..
Jeżeli znalazłeś odpowiedź na zadanie przez siebie pytanie, to prosiłbym o podesłanie tytułu filmu :P Z chęcią zobaczę. A co do głównego tematu - cieszę się, że niektórzy odbierają "Nowhere" jako film mocny, choć mnie specjalnie nie zszokował. "Requiem..." okazało się brutalniejsze dla mojej główki.
Chyba każdy filmożerca ma ten syndrom - film-widmo. "Obejrzałem go, czy to tylko wytwór mojej fantazji? Wymyśliłem to wszystko?". Film o facecie, który mówi o poszerzaniu świadomości i dziurawi sobie czoło wiertarką/dłutem w obskurnym hotelu na amerykańskim odludziu, nęka mnie już od dobrych 5 lat - jest moim białym wielorybem, moją zmorą i wybawieniem, moim wiertłem :-)