Tą produkcją Tim Burton udowodnił wszystkim wątpiącym, iż posiada nietuzinkowy
talent. Cechą charakterystyczną tego reżysera jest obsadzanie akcji w surrealistycznym
bądź, jak w przypadku „Gnijącej…”, w metafizycznym świecie. Ta animowana produkcja
jest doskonałym nawiązaniem do mojej ulubionej produkcji – „Edwarda Nożycorękiego”.
Na pozór mogłoby się wydawać, że nic nie łączy tych dwóch tytułów, a jednak są pewne
istotne cechy wspólne dla obu obrazów. Burton przyzwyczaił nas do piętnowania ludzkich
przywar i słabości za pomocą odpowiednio dobranych bohaterów, często nie należących
do „naszego” świata. Odpychający nas swoim wyglądem i niedoskonałościami
fizycznymi, w miarę upływu akcji zyskują w naszych oczach dzięki wartościom, jakie
skrywają pod zdeformowanym ciałem. Prym wiodą wątki miłosne, walka ukochanych o
swoje uczucie, niezrozumienie najbliższych i ludzi z otoczenia, wyobcowanie i cierpienie.
To, co odróżnia Edwarda od Gnijącej to zakończenie i przesłanie. Można rzec, iż Burton z
upływem lat patrzy na świat bardziej optymistycznie. Próba otwarcia na świat w
przypadku Edwarda kończy się nieomal tragedią i ponownym wygnaniem „dziwoląga”.
Jego cierpienie zostaje tylko spotęgowane. Wciągnięty do społeczności poznaje, czym
jest miłość. Powrót do starego życia wydaje się więc tym bardziej brutalny. Przesłanie
płynące z „Gnijącej…” można wyrazić następującym stwierdzeniem: Ile dałeś za życia
innym, tyle zostanie Ci zwrócone po śmierci. Chciwy lord sam siebie ukarał za występki,
opróżniając kielich z trucizną. Tytułowa bohaterka, która z początku jawi nam się jako
wstrętna zjawa z piekła rodem, okazuje się szlachetną duszą, a świat pozagrobowy
idylliczną krainą. Jakby T. Burton chciał zachęcić widzów do umierania;)