Jest to druga, zaraz po Death Proof, część eksperymentu Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza, ale wyreżyserowanego przez tego drugiego, a oddającego hołd czerstwiźnie kina klasy B lat 70'. Quentin w mojej opinii spierodlił całe nawiązanie, a wyszło dobrze. Rodriguez zrobił to natomiast książkowo, a wyszło, że spierodlił. Może dlatego tak to pojmuję, bo exploitation nie jest moim konikiem, a sam urodziłem się w drugiej połowie lat 80' (i to w Polsce), tak więc nie dane mi jest pałać sentymentem do tego samego co oni. Doceniam inicjatywę (i w pełnym zrozumieniu, że to szydera) czuję, że zrobienie tego filmu to strata czasu. Jak już się z czegoś śmiać to na całego, jak w Kung Fury (2015) - 8/10. Tak więc:
Grindhouse: Death Proof (2007) - 7/10
Grindhouse: Planet Terror (2007) - 2/10
To chyba będzie "mój cytat programowy" opisujący twórczość Tarantino :)
cyt. "oddającego hołd czerstwiźnie kina klasy B lat 70'."
I zawarty w tym paradoks, pokazujący jak można wykastrować mózgi większości 'humanistom' :) Coś było "gównem", ale tylko dzięki temu, że ktoś tworzy produkt będący "hołdem" złożonym gównie - to jego produkt już nie jest gównem - tylko sztuką wysokiej klasy ;D
I setki i tysiące pustych słów, wylewanych raz za razem, żeby tylko usprawiedliwić, że pokazywanie tego samego już w tym momencie nie jest gównem bo jest hołdem :D