Przez pół seansu walczyłem z potwornym CGI, które nigdy nie kuło mnie aż tak w oczy u Vaughna. Film wręcz przesycony sztucznymi wybuchami, płomieniami, źle skadrowanymi scenami walk i slow motion, który często uwypukla jeszcze bardziej fuszerkę speców od efektów specjalnych.
Doceniam za to pokrętną fabułę, mniej farsę z filmów szpiegowskich, bo większość dotyczyła Bonda i nie była specjalnie odkrywcza (chociaż rozmowa o to, kto chciał być kim w Bondzie za młodu była niezła). Fajny jest natomiast absurd, który osiąga apogeum w scenie fajerwerków i ostatnich scen z filmu - wyśmienita muzyka połączona z orgią krwi, przemocy, walki i czarnego, angielskiego humoru. Te sceny + kościelna naparzanka zmazują zły smak efektów i wtórność, którą epatowały kolejne zwroty akcji i motywy, przemielane po raz n i poddawane recyclingowi.
PS: Błagam, tylko nie kontynuacja!