Główny bohater, przestępca komputerowy, nagle zamienia się w wielkiego bohatera (jak jadą a potem lecą i
lądują z autobusem pełnym zakładników) i strzela do śmigłowca w którym to odlatuje Gabriel Shear. Jednak,
jak się później okazuje, w śmigłowcu była kopia Gabriel Shear'a i bohaterskie zamiary ratowania świata przez
hakera zostały zniszczone. Gabriel Shear zrealizował swoje cele.
Bardzo wnerwiają mnie takie filmy, w których przestępca "rżnie" wielkiego bohatera.
Aha, a Gabriel żyje z Berry i zabijają złych terrorystów, bo mają ukradzionej forsy jak lodu.
Po prostu bzdura - bo z jednej strony Gabriel poświęca życie jednostek (zabija zakładników jak muchy), a potem niby wysadza jachty terrorystów w słusznej sprawie. Gniot i niekonsekwencja.
A dlaczego nie zabił Stanleya? To wie tylko reżyser i scenarzysta, bo powinien go ubić od razu po otrzymaniu kodu (tego drugiego). ale wbrew temu co mówił Gabriel o kiczowatości Hollywood, sam nie był zdolny do ekstremalnego czynu - uśmiercenia Tego Dobrego...
Po prostu jedna, wielka niekonsekwencja :(
I to lukrowate zakończenie, jak tatuś z córusią jadą w stronę zachodu słońca - ratunku!
A mnie dziwi, że przy takiej dbałości przestępcy z twarzą Travolty o stwarzanie i zachowywanie pozorów, większośc z wypowiadających się o filmie tak głęboko wierzy w idee kierujące naszym zbirem. Przecież równie dobrze mógł to byc kolejny pozór, aby haker uwierzył, że tak aprawdę nic złego nie czyni, a może nawet działa w służbie kraju który po całej tej akcji odwdzięczy mu się powtórnym przyznaniem praw ojcowskich.