Bajkowa, idylliczna okolica miasteczka na wybrzeżu Anglii. Z dala od wielkich wydarzeń wielkiego świata, które miały zmienić bieg historii. Codzienna rutyna, powtarzane każdego dnia, miesiąca i roku czynności zgodne z upływem pór roku. Proste obowiązki, jasne prawa, zwyczajne rozrywki. Może być inaczej, ale czy to komuś potrzebne?
Los jednak wywołuje burzę, która przynosi pewne zmiany. Dalej jest samarytańska pomoc, czuła troska, przebudzone macierzyńskie uczucia, nostalgiczne powroty do przeszłości, niebiańska muzyka, boski entuzjazm, niespełniona miłość i racjonalna zazdrość.
Scena pozostaje ta sama. Z przypływem przybywa tylko więcej kontrastów- już nie tylko morza i lądu, ale również młodości i starości, odmienności języków, płci, pragnień i pożądań.
Niczego tu więcej nie trzeba. To prosta historia, ale w dyskretnej dramaturgicznej formie opowiedziana. Bez jednoznacznych rozwiązań.
Kino czyste, niewymagające szukania między wierszami. Film dla zwykłej przyjemności oglądania. Jak medytacja z "Thais" Masseneta. Po to, aby oko i ucho uszczęśliwić.
Zasiadajcie i zatracajcie się w nim.