Poza doskonale wykreowaną postacią Ahmanet – znacznie bardziej intrygującą, niż znany z oryginału Imhotep – nowa "Mumia" nie ma w sobie nic ciekawego do zaoferowania. Pomimo pokaźnego budżetu i sutego zakrapiania efektami specjalnymi, filmowi daleko do pierwowzoru z Brendanem Fraserem. Cruise’owi brakuje lekkości i poczucia humoru, którymi Fraser zaskakująco skutecznie ubarwiał postać Ricka. Lekką, momentami komediową fabułę rodem z "Indiany Jonesa", jaką oferował pierwowzór, zastąpiono przedramatyzowaną dyrdymaliną, rozprawiającą o walce dobra ze złem. Zamiast trzpiotowatej bibliotekarki, rozmiłowanej w kulturze starożytnej (i cudownie infantylnej w tej roli Rachel Weisz), remake serwuje nam panią archeolog-demonolog, która wygląda jak żywcem wyciągnięta z reklamy Intimissimi (naprawdę, brakowało tylko staników ratujących życie). Dodajcie do tego dość drętwe dialogi oraz luki w scenariuszu, maskowane wybuchami i niepotrzebnym nadmiarem akcji, doprawcie to wszystko Russellem Crowe’m w naprawdę kretyńskiej roli, a wyjdzie wam pastisz kina przygodowego i kolejna część "Miszyn Imposybl" przy okazji.
Z pierwowzorem ma bardzo dużo wspólnego. Począwszy od cytatu na początku filmu, dobitnie nawiązującego do oryginału z 1932 roku, poprzez cały wątek romantyczny mumii i jej wybranego, również luźno nawiązujący do filmu z Borisem Karloffem. Ponadto przeniesienie akcji na tereny Wielkiej Brytanii przywodzi na myśl remake z Christopherem Lee z 1959 roku, a uczynienie tytułowego potwora kobietą, na upartego da się podpiąć pod "Krew Z Grobowca Mumii" z 1971.