"Zombie Fight Club" to nic innego, jak tajwańska podróba "Raid" (ale bez dobrych scen walki) i "Ziemi Żywych Trupów". Wystarczy dodać do tego tabuny zombie, marne efekty specjalne i kilka Azjatek w strojach nie dłuższych niż, ciasno opinające pośladki, szorty. Fabuła jest koszmarnie porwana a kolejne sceny nie mają żadnego uzasadnienia. Pierwsza godzina mija na bieganiu po korytarzach bloku, a kolejne pół na bijatykach na podziemnej arenie. Nieczęsto to piszę, ale naprawdę szkoda czasu (chyba że ktoś naprawdę pasjami ogląda złe, azjatyckie kino). 3/10 tylko za podrasowane Azjatki.
Lubie filmy o zombie ale ten film mnie zniechęcił, ani ładu ani składu.
Troche "wygogolonych" lasek obryzganych krwią, policjańci walą z "karata" w tabuny zombie.
Co za bzdet...
Ja z kolei filmów z zombi nie znoszę, ale w tym wypadku nie było wyjścia, oglądałam tylko i wyłącznie ze względu na udział w nim Andy On Chi Kit, i w zasadzie ten film nie był aż tak zły, o wiele gorsze są amerykańskie komedie. Natomiast nie wiem czemu, ale ten film kojarzy mi się z "Bitwą potępionych" z Dolphem Lundgrenem. Fabuła podobna i główni aktorzy również. :-)