Film Johnsona był dla mnie jako entuzjasty książki Irvinga małym szokiem. Z pewnością nie rozczarowaniem, ale szokiem na pewno.
Jak widać Irving, jako współautor scenariusza miał na całość wpływ i to czuć w wydźwięku tego dzieła.
Brakuje tu jednak bardzo wiele, film kompletnie nie porusza kwestii gorzkiej antyamerykańskości jakiej Irving poświęca sporo uwagi w książce. Skupiono się tu na wątku przekonania Owena - Simona o tym, że jest on bożym wybrańcem.
Wszystko zamknięto w znacznie mniejszym przedziale czasowym, przez co nie uświadczymy w obrazie ani odrobiny okresu studiów Johna i Owena czy też pracy w wojsku tego drugiego. Cała fabuła skonstruowana jest zupełnie inaczej, inny jest finał, ale wszystko to podano w duchu powieści i dobrze oddano wymowę tego jej wątku o bohaterskim zadaniu Simona.
Twórcy obrali kierunek filmu familijnego- takiego, który może oglądać cała rodzina: od dziadka po wnuka. I z całą pewnością film ten wzruszy i rozbawi każdego członka rodziny, bez względu na wiek. Jeśli chodzi o opowieści do śmiechu i płaczu, a przy tym z zapadającym w serce i pamięć przesłaniem, to "Simon Birch" jest niemalże doskonały.
Konwencaja taka narzuciła jednak takie zmiany w fabule, że fanom książki zalecam oglądnie tego filmu z nastawieniem na autonomiczne dzieło, a nie adaptację powieści Irvinga.
Film obdziera bowiem historię opisaną w książce z obecnego w niej krytycyzmu nie tylko wojny w Wietnamie i poczynań amerykańskiego rządu, ale też kościoła i telewizji czy też dorosłemu- konsumpcyjemu stylowi życia w końcu. Zawężenie osi czasowej powoduje również zmiany u bohaterów. Simon jest po prostu małym psotnikiem, którego nie sposób nie polubić. Jeśli pyta się on o coś pastora to odbieramy to jednoznacznie jako zwyczajne dziecięce powątpiewanie, wypowiedzi Simona nie mają w sobie takiego krytycznego ładunku jak te wypowiadane przez książkowego Owena. Postać Simona nie budzi takiej fascynacji co Owen, nie roztacza wokół siebie tej zimnej mgiełki tajemniczości. Joe jest w porównaniu do Johna bezbarwny. Nie poznajemy tych postaci tak jak w książce, brakuje czasów akademii, brakuje ważnych wydarzeń dla ich przyjaźni, brakuje w końcu wielu świetnych sytuacji, na czele z przenoszeniem Garbusa na scenę w auli akademii. Mamy za to scenę jasełek, która bawi do łez, ale przyczyna tego bałaganu jest zupełnie inna niż książkowa.
Myślę, że Irving przystał na takie rozwiązanie sprawy, bo sam w książce po prostu pozwolił sobie na odejście od jej głównego tematu i osobiste dygresje.
Film opowiada więc w niezwykły sposób o przyjaźni, miłości, dorastaniu, a przede wszystkim o wierze- jej poszukiwaniu, jej posiadaniu, potrzebie jej odnalezienia. I muszę przyznać, że dzieło Johnsona robi to w sposób wspaniały. Pomijając małe wpadki; jak kiepskie aktorstwo Josepha Mazzello, zbyt ckliwą miejscami i nachalną muzykę czy nie do końca wyjaśnioną kwestię rodziców Simona; "Simon Birch" jest filmem, który szczerze bawi i wzrusza, a przy tym pokrzepia serce każdego człowieka. Radzę więc tym, którzy znają książke wyłączyć na te 90 minut detektor zmian i przeinaczeń, bo wieczne narzekanie nie pozwoli im w pełni cieszyć się tym pięknym, pełnym ciepła filmem.
9/10
bardzo dobra recenzja Słowika.
Film polecam na pewno tym którzy nie przebrną przez książkę i jej 700 stron (o ile dobrze pamietam).
A Ci którzy nastawiają się na ekranizacje całej magii z Owena, faktycznie wyłączcie 'na te 90 minut detektor zmian i przeinaczeń, bo wieczne narzekanie nie pozwoli im w pełni cieszyć się tym pięknym, pełnym ciepła filmem'
u mnie mocne 8
Jedno mnie bardzo zdziwiło: jest fragment, gdy pastor Russel na obozie przyznaje się, że to on jest ojcem. A chwilę wcześniej twórcy filmu pokazują jak Simon znajduje piłkę i szybko zmierza do przyjaciela, lecz dociera po fakcie. Mimo to przecież sam pastor w filmie przyznaje się do ojcostwa, więc dlaczego potem Joe mówi o tym, że to Simon pomógł mu odnaleźć ojca?
Jak dla mnie jest błąd logiczny. A były jeszcze ze dwa takie.
Mimo totalnej zmiany tego, co się dzieje w książce mocne 8 :)
Moim zdaniem tu nie ma błędu. Joe nie mówi mu tego w tym sensie, że dzięki niemu znalazł ojca, ale w takim, że znalezienie ojca Joe nadało Simonowi sens życia (jako narzędzie Boga). Poza tym nie chodzi tylko o tę piłkę i scenę w kościele, ale ogólnie dzięki Simonowi, Ben czuje, że wszystkie te wydarzenia doprowadziły do znalezienia ojca.
Sam film kapitalny. Kolejny raz przekonuję się, że prawdziwe perełki są w "zwykłych" niezwykłych filmach, a nie w przereklamowanych "arcydziełach" typu "mechaniczna pomarańcza", "trzy kolory" itp.