Recenzja filmu

Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie (2016)
Gareth Edwards
Waldemar Modestowicz
Felicity Jones
Diego Luna

Jedi nie są potrzebni, aby Moc była silna

Od dłuższego czasu wiadomo, że jak wytwórnia Disneya weźmie się za jakiś flagowy produkt, to wyciska z niego wszystkie soki, włącznie z miąższem, aby nie tylko zarobić – mówiąc kolokwialnie –
Od dłuższego czasu wiadomo, że jak wytwórnia Disneya weźmie się za jakiś flagowy produkt, to wyciska z niego wszystkie soki, włącznie z miąższem, aby nie tylko zarobić – mówiąc kolokwialnie – "grubą kasiorę" na tej marce, ale też po to, by zadowolić klienta, który przyjdzie jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. A nuż, widelec nie pojawi się w kinie sam. Zabierze ze sobą rodzinę, przyjaciół, a nawet przypadkowo spotkane na ulicy osoby, byleby tylko powiedzieć: "To już nie jest kino wyłącznie familijne. To jest kino dla każdego!". I wtedy wszyscy będą szczęśliwi. Widać to na przykładzie serii "Piraci z Karaibów", która okazała się wielkim hitem. Początkowo miano wyprodukować trzy części, natomiast siedząc w wygodnym fotelu multipleksu, miałem okazję zobaczyć krótki zwiastun piątej części przygód kapitana Jacka Sparrowa. Podobnie jest teraz z gwiezdną sagą. Lucas wymyślił sobie trylogię i po "Zemście Sithów" nie planował jej poszerzać o następne filmy. Kiedy Disney przyszedł z odpowiednimi pieniędzmi, ten zdecydował się oddać świat Star Wars w ich ręce. A ci zacierali dłonie, bo wiedzieli, że zarobią na tym niewyobrażalne krocie. Zaczęło się od "Przebudzenia Mocy", a teraz przyszła kolej na film, który jest pierwszym spin-offem dotychczasowej historii, jaką mogliśmy poznać. A mowa o "Łotrze 1. Gwiezdne wojny – historie", czyli wydarzeniach sprzed "Nowej nadziei".


Jak wiemy z początkowych napisów czwartej części "Gwiezdnych wojen", misja zdobycia planów budowy Gwiazdy Śmierci zakończyła się sukcesem. Jednak twórcy postanowili przybliżyć widzom szczegóły tego wydarzenia. Cała akcja kręci się wokół Jyn (w tej roli cudna Felicity Jones), której postać jest najbardziej rozbudowana. Córka inżyniera Galena Erso (Mads Mikkelsen) odpowiedzialnego za zaprojektowanie śmiercionośnej bazy Imperium, od najmłodszych lat tuła się po galaktyce. Nie ma zamiaru pomagać tzw. Sojuszowi, ani innym ruchom oporu, w szczególności, że została porzucona przez niejakiego Sawę Gerrerę (Forest Whitaker), który wcześniej, na prośbę Galena, chronił ją przed Orsonem Krenniciem (Ben Mendelsohn), dyrektorem wyznaczonym do realizacji projektu. Jednocześnie sprzeciwia się terrorowi panującemu w kosmosie, dlatego zostaje zatrzymana i – oczywiście pod zmienionym nazwiskiem – przesiaduje w imperialnym więzieniu. Niespodziewanie zostaje odbita przez Cassiana Andora (Diego Luna) i jego przeprogramowanego druha, droida K-2SO (głosu użyczył mu Alan Tudyk). Za ich pośrednictwem trafia do przedstawicieli Rebelii. Okazuje się, iż Rebelianci nie są ze sobą zgrani. W przeciwieństwie do zdarzeń przedstawionych w starej trylogii, najchętniej każdy z nich podejmowałby decyzje na własną rękę, a w kryzysowej sytuacji wyciągnął z szafy białą flagę i liczył na ułaskawienie ze strony Międzygalaktycznego Imperium. Główna bohaterka otrzymuje ofertę: ma umożliwić im dotarcie do Sawy Gerrery (i Galena Erso), a w zamian ją uwolnią. Jyn, po długich wahaniach, ostatecznie decyduje się im pomóc, ponieważ pragnie dowiedzieć się, gdzie znajduje się jej ojciec, aby po latach go zobaczyć i pokazać mu, że bierze z niego przykład. Z racji pochodzenia, musi zapracować na zaufanie ze strony Cassiana, K-2SO oraz przywódców Sojuszu, bo inaczej nie zrealizuje swojego marzenia.



Na początku "Łotra 1" pojawiła się znana ze wszystkich produkcji formułka "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…", ale potem nie zobaczymy standardowego tekstu, tylko od razu mamy scenę otwierającą historię – coś w stylu Uniwersum Marvela. Wielu fanów twierdzi, iż to był błąd. Ja tak nie uważam. Skoro "Gwiezdne wojny – historie" to spin-offy, to muszą się wyróżnić. Nie diametralnie, aby czasem widzowie nie pomyśleli, że to jakieś "Kosmiczne jaja", ale tak, aby wiedzieli, iż trylogia opierała się tylko i wyłącznie na świecie Jedi. Wszędzie mieliśmy do czynienia z rycerzami w "szlafrokach", którzy wymachują swoimi świetlnymi mieczami. Cały przebieg kręcił się wokół Mocy, a tzw. szaraczki pełniły rolę dodatku, dekoracji do głównego dania, często też kompanów na polu bitwy, czy – jak na każdej wojnie – mięsa armatniego. "Rogue One" otwiera nam rzeczywistość ludzi nie korzystających z midichlorianów. Po prostu są tacy jak my, ewentualnie inaczej wyglądają. Po "Przebudzeniu Mocy" zachwycałem się Rey (Daisy Ridley). Choć sprawiała wrażenie samowystarczalnej, a faceci nie mogli jej mówić, co ma robić, to w momentach, kiedy coś złego działo się z przyjaciółmi, zaangażowaniem i szklistymi od łez oczami potrafiła otworzyć serce niejednego mężczyzny. Normalnie byłem nią zauroczony. A Jyn? No cóż. Gdybym żył w świecie Star Wars, to… skoczyłbym za nią w ogień. Co prawda jej bohaterka momentami kreowała się na równie niezależną, co Rey, Leia, czy Padme, gdyż starała się być twarda, odważna i niedostępna, ale jednak swoją kruchością i miłością do ojca, pokazała, iż jest zwykłą dziewczyną, której zrządzenie losu wszystko zabrało i skazało na tułanie się z planety na planetę. Jednak swoje uczucia, swoje emocje nauczyła się w jakiś sposób ukrywać, więc postawiła na cięty język. Przekonał się o tym droid K-2SO, który wdawał się z Jyn w serię złośliwych docinek. Niby maszyny powinny wykonywać rozkazy swoich przełożonych, ale ten robot był inny. Zawsze miał coś do powiedzenia, często robił co innego niż zlecił mu Cassian. Można stwierdzić, że jego komentarze typu: "Mam problem na horyzoncie. Nie ma horyzontu" i wiele innych, skradły show. A to po prostu był komputerowo wpasowany imperialny droid, z głosem aktora rodem z Teksasu. C3PO wolałby poddać się zezłomowaniu niż strzelać ripostami na lewo i prawo. Do fabuły świetnie wkomponowali się dwaj chińscy aktorzy – Donnie Yen jako Chirrut Îmwe i Wen Jiang jako Baze Malbus. Nie da się ukryć, że to zagrywka twórców pod rynek azjatycki, ale pod względem aktorskim, zaprezentowali się z dobrej strony. Swoimi relacjami przypominali duet robotów – wcześniej wspomnianego C3PO oraz R2D2. Choć Chirrut był niewidomy, pokazał, że nawet z niepełnosprawnością można być niebezpiecznym. Nie tylko pozostałe zmysły miał wysoko rozwinięte, ale również – jako jedyny – kierował się Mocą, która zarazem była jego modlitwą. Baze nie wierzył w nadprzyrodzone siły, więc od razu pociągał za spust. Momentami droczyli się jak stare, dobre małżeństwo, co tylko dodało kolorytu w tym filmie. W sumie można stwierdzić, że scenariusz nie jest idealnie napisany, ale dzięki samym aktorom, fani nie muszą zwracać na to uwagi, gdyż bohaterowie dodają coś od siebie do scenariusza. Na ekranie nie mogło zabraknąć Lorda Vadera. Pojawił się w kilku scenach i od razu pokazał swoje zaangażowanie w dławieniu Rebelii. Oczywiście mówił głosem Jamesa Earla Jonesa, z czego bardzo się cieszę, lecz muszę zaznaczyć, iż było słychać, że nie ma w tej barwie takiej Mocy, jak kiedyś. Byłem pod wielkim wrażeniem scen batalistycznych w trzecim akcie "Łotra 1". Nie przypominam sobie, aby w którymś z poprzednich filmów kosmiczna bitwa była wykonana tak ekspresyjnie. Sądzę, że ze zderzającymi się Niszczycielami trochę popłynęli, ale kapitalnie to wyglądało. Również podobała mi się akcja na plaży. Gdyby jakiś klient multipleksu przez pomyłkę wszedł do tej sali kinowej, mógłby pomyśleć, iż to jest film wojenny, a nie Star Wars. Ci szturmowcy wyskakujący do wody (prawie jak w Normandii), te AT-AT-y przebijające się jak czołgi przez tropikalne drzewa. Po szarpanym początku, warto było na to czekać. Majstersztyk!



Wracając z kina, słuchałem w autobusie rozmowy trzech nastolatków. Jeden z nich widział już "Łotra 1" i dzielił się z pozostałymi pasażerami swoimi spostrzeżeniami. Nie zgadzałem się z jego zdaniem, bo bardzo krytycznie podszedł do całego filmu, lecz jeśli chodzi o reżyserię, to trochę muszę przyznać mu racji. Gareth Edwards momentami wypadł dość przeciętnie. Wcześniej miałem styczność z "Godzillą" w jego wykonaniu i muszę stwierdzić, iż to nie był dobry film. Miałki, ciągnący się, miejscami przeszarżowany, ale trzeba zaznaczyć, że świetnie wyglądały kadry przedstawiające jaszczura z perspektywy społeczeństwa, czy kamer video. W przypadku "Rogue One" totalnie zawalił początek. Skakał z kwiatka na kwiatek… Wróć. Z planety na planetę. Jyn uciekała przed Imperium, a zaraz siedziała w więzieniu i ni stąd, ni zowąd wylądowała w rękach Rebelii. Na szczęście później się uspokoiło i ze sceny na scenę twórca zaczął się "aklimatyzować" i film oglądało się zdecydowanie lepiej. Oczywiście czarny charakter, czyli Orson Krennic, sprawiał wrażenie nijakiego gościa. Przypominał mi kolejnego złoczyńcę rodem z ekranizacji komiksów Marvela. Dyrektor budowanej Gwiazdy Śmierci bardziej skupiał się na roli urzędnika, który musi krzyczeć na podwładnych, aby zauważyli, że coś się dzieje i zaczęli wykonywać zadania niż na kolejnego typa spod ciemnej gwiazdy. Tak samo uważam, że źle zostali wykorzystani Mads Mikkelsen i Forest Whitaker. Skoro bierze się do produkcji takich aktorów, to trzeba ich odpowiednio wkomponować. A tak, pierwszy nie pokazał swoich możliwości – choć znacznie lepiej zagrał niż w "Doktorze Strange’u" – a drugi przeszarżował (albo kostium go uwierał i musiał odreagować), wiedząc, jak mało czasu otrzymał do zaprezentowania swojego warsztatu. Dzisiejsza technologia pozwoliła na "wskrzeszenie" odtwórcy Wielkiego Moffa Tarkina. Pierwotnie grał go Peter Cushing, ale z racji tego, że nie żyje od 22 lat, został fizycznie zastąpiony przez Guy'a Henry'ego. Spece od efektów komputerowych cyfrowo zmienili mu twarz. Według mnie to taka zabawa w "bogów". Osobiście mi się to nie podoba, bo jeszcze trochę, a na ekrany wrócą legendy światowej kinematografii. Choć muszę stwierdzić, iż jego podobizna lepiej wyglądała niż księżniczka Leia (Ingvild Deila). Mam nadzieję, że w przyszłości takie technologie nie będą nadużywane.


W przypadku "Łotra 1. Gwiezdne wojny – historie" nie da się uciec od porównań, zarówno do "Nowej nadziei", jak i "Przebudzenia Mocy", natomiast jest sporo różnic. Jak wcześniej wspomniałem, film pokazuje wydarzenia sprzed czwartej części trylogii Lucasa, a co do zeszłorocznej produkcji J.J. Abramsa, można określić ją jako przeciwieństwo "Rogue One" – początek wciska widza w fotel, a potem stopniowo go wypycha. Naprawdę, nie licząc tego miszmaszu w pierwszych 30-40 minutach, byłem bardzo usatysfakcjonowany tym widowiskiem. Wystawiając ocenę na Filmwebie, zastanawiałem się, czy "8" jest adekwatna i po długich wahaniach uznałem, że tak. Choć z małymi niedoróbkami i rzeczami mogącymi nie podobać się niektórym fanom, Disney stara się przeciągnąć Star Wars na właściwą drogę. Wszyscy miłośnicy tej międzygalaktycznej serii powinni być szczęśliwi. Wszyscy, oprócz George’a Lucasa. Słysząc o zyskach i ogólnym zadowoleniu, na pewno musi mieć koszmary, żałując, iż wziął "tylko" 4 miliardy dolarów albo sam nie zabrał się za kontynuację. Cóż. Jego strata. My za to zyskaliśmy ósmy kosmiczny film i nawet bez Jedi wiadomo, że Moc jest silna. Wystarczy tylko w to wierzyć.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nadzieja. Na niej od początku budowana była saga "Gwiezdnych Wojen". Kiedy w 1973rokuGeorge Lucaszaczął... czytaj więcej
Pochód "Gwiezdnych Wojen" przez kinowy ekran trwa. Rok temu fani nerwowo obgryzali paznokcie przed... czytaj więcej
Mimo ogromnego sukcesu kasowego "Przebudzenie Mocy" rozczarowało wielu widzów niemal całkowitym... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones