Recenzja filmu

127 godzin (2010)
Danny Boyle
James Franco
Amber Tamblyn

Konfrontacja z naturą

Przyznam się, że do dzisiaj nie rozumiem fenomenu obsypanego nagrodami (w tym ośmioma Oscarami) filmu Danny'ego Boyle'a "Slumdog. Milioner z ulicy". Nie twierdzę, że jest słaby, ale historia
Przyznam się, że do dzisiaj nie rozumiem fenomenu obsypanego nagrodami (w tym ośmioma Oscarami) filmu Danny'ego Boyle'a "Slumdog. Milioner z ulicy". Nie twierdzę, że jest słaby, ale historia osiemnastoletniego chłopaka, który wygrywa główną nagrodę w hinduskiej wersji "Milionerów", wydała mi się zbyt wydumana i za mało porywająca. Jednak to właśnie ta produkcji brytyjskiego reżysera okazała się jego największym sukcesem. Dzięki niej zajął miejsce wśród najwybitniejszych twórców filmowych.

Ostatnim filmem Boyle'a jest "127 godzin" oparte na kontrowersyjnej biografii Arona Ralstona "Between a Rock and a Hard Place". Bohaterem jest alpinista-pasjonat (James Franco), który samotnie wyrusza w góry Utah, gdzie podczas niefortunnego wypadku jego ręka zostaje przytrzaśnięta przez głaz. Zaopatrzony jedynie w butelkę wody, kamerę cyfrową i sprzęt wspinaczkowy, aby przeżyć posuwa się do dramatycznego czynu: za pomocą scyzoryka odcina sobie część kończyny.

Reżyser stanął przed niezwykle trudnym zadaniem, wymagającym ogromnej pracy. Wcześniej Rodrigo Cortes pokazał w "Pogrzebanym", że wykonanie go jest jednak możliwe. Trzeba też mieć na uwadze, że większość zainteresowanych filmem osób znała niektóre istotniejsze fakty z "przygody" Ralstona. Myślę więc, że najlepszym komplementem dla Boyle`a będzie to, że jego film nie nudzi ani przez chwilę (przynajmniej tak było w moim przypadku) i trzyma w napięciu do samego końca.

Na tak dobry efekt końcowy wpływ miało też (a może przede wszystkim) to, jak głęboką psychologicznie postać stworzył James Franco - jego bohater jest kręgosłupem fabuły. Oprócz heroicznej walki o życie alpinista toczy pojedynek z samym sobą. Mimo swojego położenia próbuje zachować godność i nie postąpić wbrew zasadom moralnym. Do czasu tego nieszczęsnego wypadku czuł się przecież częścią natury, która była jego całym życiem, a zaistniała sytuacja zmieniła wiele jego poglądów. W kontekście tych rozważań istotny wydaje się melancholijny monolog bohatera na temat skały przygniatającej jego rękę, która jak sądzi, czekała na niego przez całe życie, by spaść tutaj, dokładnie w to miejsce... Mimo iż często aktor posługuje się wyłącznie gestami, bez problemu można odczytać jego intencje, rozszyfrować, co dzieje się w jego głowie, nawet w scenach, kiedy kamera obejmuje jedynie twarz i rejestruje każdy grymas, ruch mięśni, Franco gra rewelacyjnie. Przez cały film jest niezwykle autentyczny i szaleństwo, którego z biegiem czasu doświadcza jego postać (za przykład może posłużyć świetna scena z nagrywaniem karykaturalnego talk-show), bije z taką siłą, że przenosi się z ekranu na widza. Prawdopodobnie ten doświadczony już aktor zagrał tu rolę życia i odnośnie nagród może jedynie żałować, że w tym samym roku premierę miało "Jak zostać królem" z jeszcze lepszym Colinem Firthem w roli głównej.

Z całym szacunkiem dla osiągnięć Boyle'a i Franco trzeba przyznać, że siła rażenia "127 godzin" nie byłaby tak wielka, gdyby nie perfekcyjna strona techniczna filmu. Teledyskowy montaż doskonale współgra ze zdjęciami Enrique Chediaka i Anthony'ego Doda Mantle oraz z muzyką A.R. Rahmana. Szczególną uwagę zwraca pomysł zastosowania dwóch niezależnych operatorów, który, choć bardzo oryginalny, jest dosyć ryzykowny. Ich dzieło robi piorunujące wrażenie. Film nie obfituje przez to w powtarzające się kadry obrazujące Utah, ale w wielu momentach ujęcia nieposkromionych gór budzą przerażenie, a też nierzadko obserwujemy wyrafinowane i wysmakowane rozwiązania techniczne.

Muszę wspomnieć o doskonale zrealizowanej, wręcz genialnej scenie amputacji ręki. Jest ona tak realistyczna, że nie wierzę, iż w momencie trzaskania kości komukolwiek z widzów nie podniesie się ciśnienie. Równocześnie jest ona idealnym zwieńczeniem determinacji bohatera. Pokazuje, że w podbramkowych sytuacjach człowiek jest zdolny do wszystkiego.

Jedyne, na co mogę narzekać, to samo zakończenie filmu, które według mnie zostało zrealizowane trochę banalnie, bez tego polotu co początek, który bezbłędnie wprowadzał w akcję i charakteryzował głównego bohatera. Na szczęście nawet ono nie popsuło ogólnego dobrego wrażenia. "127 godzin" odbiega od hollywoodzkich standardów. Bardzo dobre kino.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Slumdog. Milioner z ulicy", czyli poprzednie dzieło Danny'ego Boyle'a, zdominował oscarową galę w 2008... czytaj więcej
Danny Boyle wraca na ekrany kin w dobrym stylu. Filmowiec znany z realizacji tak znakomitych obrazów, jak... czytaj więcej
Szczerze mówiąc od czasów świetnego "Trainspotting", Danny Boyle według mnie niczym nie błysnął i z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones