Recenzja filmu

Portret kobiety w ogniu (2019)
Céline Sciamma
Noémie Merlant
Adèle Haenel

Dziewczyna z zapałkami

Każdy kadr "Portretu…", który w całości wykazuje estetyczne powinowactwo choćby z dziełami Caspara Davida Friedricha, nadaje się do oprawienia i powieszenia na ścianie. A jednocześnie – dzięki
Mniej więcej w połowie "Portretu kobiety w ogniu" trzy główne bohaterki zasiadają nocą do oświetlonego bladym blaskiem świec kuchennego stołu, by przedyskutować to, co wydarzyło się między Orfeuszem i Eurydyką. A dokładniej, co popchnęło poetę do zlekceważenia poleceń władców Tartaru, i obejrzenia się za ukochaną mimo wiedzy, że zobaczy ją wówczas po raz ostatni. Młoda służąca (Luana Bajrami) optuje za najbardziej dosłowną interpretacją mitu – ma Orfeusza za głupka, który nie potrafi nad sobą zapanować. Czytająca zgromadzonym Heloise (Adele Haenel), córka właścicielki zamku, w którym mieszkają kobiety, a także jego nowa lokatorka Marianne (Noemie Merlant) rozumieją tę opowieść zupełnie inaczej. Orfeusz miał według nich pełną świadomość swoich czynów, wybrał jednak wspomnienie o Eurydyce zamiast niej samej. W jego myślach pozostanie zawsze tak idealna, jak w chwili, gdy szczęśliwa kroczyła z nim na powierzchnię.

Nie bez powodu orficki mit znajduje się w centrum nagrodzonego w Cannes za scenariusz osadzonego w XVIII wieku dramatu kostiumowego Celine Sciammy – filmu opowiadającego o rozdźwięku między materią ciała i pamięci – tym, kim jesteśmy, a jak istniejemy w cudzej wyobraźni. Sposób, w jaki to napięcie zostaje przedstawione na ekranie, przypomina gotowanie żaby na wolnym ogniu. Stopniowo podnosząca się temperatura niepostrzeżenie spycha nas na krawędź fotela, by w ostatnim akcie wrzątek rozerwał nam serce. To śmierć najbardziej elegancka z możliwych – w niewielu przypadkach synonimiczne określenie filmu "obrazem" byłoby równie uzasadnione jak tutaj. Każdy kadr "Portretu…", który w całości wykazuje estetyczne powinowactwo choćby z dziełami Caspara Davida Friedricha, nadaje się do oprawienia i powieszenia na ścianie. A jednocześnie – dzięki niezwykłej bliskości życiu – jego seans o wiele bardziej niż studiowanie cudzego, nawet najbardziej kunsztownego malowidła przypomina przeglądanie się w lustrze.

Wszystko zaczyna się w pracowni Marianne (Noemie Merlant), młodej malarki, która podczas nauki artystycznego warsztatu roni łzę na widok (niczego innego jak) portretu kobiety w ogniu, przyniesionego do klasy przez ciekawską uczennicę. Resztę opowieści poznajemy na zasadzie retrospekcji, już na początku dowiadując się, że tytułowy obraz powstanie kosztem osobistego szczęścia protagonistek. Jakby na dowód kluczowej roli, jaką odgrywa w tej historii malarstwo, wkrótce potem przenosimy się na bretońskie wybrzeże, w którego wodach Marianne ląduje, ratując dwa czyste jeszcze płótna. Artystka przybywa właśnie do opustoszałego zamku na zlecenie bogatej szlachcianki. Ma namalować ślubny portret jej córki Heloise, na podstawie którego pewien czekający w Mediolanie arystokrata zdecyduje, czy zechce pojąć ją za żonę. Łatwiej powiedzieć niż zrobić – Heloise wróciła właśnie do domu z zakonu i nie kwapi się do małżeństwa. Jej siostra musiała czuć się podobnie, ponieważ wcześniej rzuciła się z klifu, przekazując swój los młodszej dziewczynie. Ryzyko kolejnej tragedii jest duże, dlatego Marianne musi udawać damę do towarzystwa, a malować w sekrecie, z pamięci, by transakcja odbyła się bez wiedzy głównej zainteresowanej.

Intensywność, z jaką przygląda się w tym celu swojemu obiektowi, rozpala z czasem miłosny ogień, który obraca w popiół ostatnie złudzenia czysto platonicznego profesjonalizmu. I kiedy wydaje nam się, że oglądamy już tylko historię skazanej na klęskę damsko-damskiej relacji, wystarczy jeden fabularny zwrot, by film wyłamał się z ram romansowej konwencji i podjął próbę zdefiniowania kobiecego spojrzenia na sztukę. Zarówno w jej wymiarze politycznym, przywracającym podmiotowość i władzę nad relacją oraz interpretacją zdarzeń, jak i tym intymnym, eskapistycznym oraz kompensacyjnym. Sciamma wypunktowuje to niezwykle świadomie i prowadzi swoją narrację pewną ręką. Gdy w rozmowach bohaterek pojawia się motyw malowania aktów i kwestia społecznej hipokryzji, reżyserka – zamiast podryfować w znajome "Namaluj mnie jak jedną ze swoich francuskich dziewczyn" – funduje nam scenę aborcji. Brzmi jak przepis na tanią publicystykę i radykalny feministyczny manifest, prawda? Nie w tym przypadku.

Kobiece spojrzenie na sztukę – tym razem kinową – widać w "Portrecie…" także w innych aspektach, np. jego dużo większym zainteresowaniu substancją erotyki niż hydrauliką samego seksu – dlatego najbardziej płomienne (czemu film zawdzięcza swój tytuł) są w nim sceny długiej wymiany spojrzeń i studiowania języka ciała, które wie, że jest obserwowane. Tytułowy portret zaczyna wraz z rozwojem fabuły żyć własnym życiem, stając się jej równoprawnym uczestnikiem, niejako trzecim bokiem figury uczuciowego trójkąta. W takiej temperaturze obrazowi uchodzi na sucho nawet padające z ust Heloise pytanie o to, czy kochankowie zawsze czują się tak, jakby wymyślali coś na nowo – w przypadku queerowych opowieści to banalne z pozoru spostrzeżenie nabiera o wiele większego ciężaru, z którym heteronormatywne teksty kultury nie siłują się już zbyt często. Paradoksalnie to właśnie poprzez mniejszościowe narracje (takie jak podobne w duchu do "Portretu kobiety w ogniu" niedawne "Tamte dni, tamte noce") formatywny charakter pierwszych miłości może w pełni ukazać swoje uniwersalne oblicze.

Kochankowie czują jednak nie tylko sprawczą moc wynalazczości, ale i ból utraty. Dlatego to w równym stopniu opowieść o nieobecności – o tym, że Heloise i Marianne nie odjeżdżają wspólnie w kierunku zachodzącego słońca, wiemy od otwierających scen. Film koncentruje się raczej na różnicy między posiadaniem czegoś a tego zachowaniem – dysharmonii fizyczności i wyobrażeń, oddziałującej dużo silniej niż społeczne czy klasowe podziały. W konfrontacji z tym, jaki obraz siebie ocalą w pamięci bohaterki Sciammy, rzeczywiste powody ich rozstania przestają mieć znaczenie. Nic nie trwa wiecznie i nikt nigdy nie dorasta do wyobrażeń, jakie kreuje na jego temat kochająca druga strona. A miłość, jak obraz, nigdy nie jest dziełem całkowicie dokończonym, dlatego tylko ostateczne oderwanie pędzla od płótna może pozwolić przejąć je na własność.

O tym jest ten oszczędny w środkach, wybitnie świadomie zainscenizowany i zagrany, bardzo cichy, choć płomienny film. Wystarczy powiedzieć, że muzyka pojawia się tu zaledwie dwukrotnie, i za każdym razem funduje nam niemal katartyczne doświadczenie. Ostatni raz w doskonale zagranym finale, który detonuje cały swój emocjonalny ładunek w statycznej scenie zbliżenia na twarz Heloise, wykładającej nam celnie po raz drugi – tym razem bezgłośnie – całą prawdę o powodach, dla których Orfeusz obejrzał się za siebie. "Portret kobiety w ogniu" trwa dwie godziny i nie marnuje z tego czasu ani sekundy, jak przystało na opowieść o kochankach nie mających ani chwili do stracenia.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
– Opowiedz mi o muzyce… – Trudno opowiada się o muzyce. Wydaje mi się, że udzieliłbym podobnej... czytaj więcej
Pierwszy obraz autorstwa Marianne (Noemie Merlant) przedstawiający portret Heloise (Adele Haenel) jest... czytaj więcej
Czy można poznać drugiego człowieka, zamieniając z nim kilka słów? Zdawać by się mogło, że absolutnie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones