Recenzja filmu

Zmierzch (2008)
Catherine Hardwicke
Kristen Stewart
Robert Pattinson

Bezbarwnie i nijako

Romantyczny horror dla młodzieży z góry nie zwiastuje nic dobrego. Jednak nie przeszkodziło to milionom fanów na całym świecie ubóstwiać sagi Stephenie Meyer, co doprowadziło jej książki na
Romantyczny horror dla młodzieży z góry nie zwiastuje nic dobrego. Jednak nie przeszkodziło to milionom fanów na całym świecie ubóstwiać sagi Stephenie Meyer, co doprowadziło jej książki na szczyty list popularności. Bez bicia przyznaję, że również skusiłam się na lekturę. Mea culpa… Choć, ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie było to aż tak traumatyczne przeżycie, jak można by się spodziewać. Książka co prawda napisana jest słabo, aczkolwiek pomysł na nią nie jest taki ostatni, choć może nie do końca świeży. Myśl przewodnią zarówno lektury, jak i filmu najlepiej oddaje chyba swoista parafraza słów głównej bohaterki. On jest wampirem, ona człowiekiem, on szalenie pragnie jej krwi i nie do końca wiemy, czy jest w stanie pokonać tę żądzę. No i oczywiście oboje niebywale się kochają. Może konkretniej – nastoletnia Bella Swan (Kristen Stewart) przeprowadza się ze słonecznej Arizony do ojca, zamieszkującego najbardziej deszczowy i ponury skrawek kraju. Nie jest z tego szczególnie zadowolona, a przynajmniej dopóki nie poznaje uroczego, acz bardzo dla niej niebezpiecznego Edwarda Cullena (Robert Pattinson), który okazuje się wampirem. Zakochani muszą naturalnie zmierzyć się z szeregiem przeciwności losu, wśród których pozornie najbardziej niebezpieczna, czyli ucieczka przed jednym z pobratymców głównego bohatera, jest tak naprawdę na drugim miejscu. Na pierwsze wychodzi walka Edwarda z jego wewnętrznym, trudnym do pokonania pragnieniem posmakowania krwi swej wybranki. I to chyba to jest w tym wszystkim najciekawsze. Może to temat, który niejednemu się przejadł, aczkolwiek wciąż potrafi zainteresować. Co zwycięży – szczera miłość czy prymitywne, podświadome żądze? Sądzę, że wyzbywszy się naiwności niełatwo domyślić się odpowiedzi, ale mimo to wątek pozostaje dość interesujący. Co innego reszta – z ekranu przez większość czasu praktycznie wieje nudą, choć film to, paradoksalnie, pokraczny zlepek najlepszych momentów książki. Kilka względnie udanych scen, które można tu odnaleźć (jak na przykład ta na polanie, przedstawiająca grę wampirzej rodziny w baseball) ginie pod przytłaczającym ciężarem całości, która jest najzwyczajniej nużąca i… ciężka. Główna bohaterka wygląda, jakby była nieustannie zmęczona, widz już po kilku pierwszych odsłonach ma dość jej zmęczonych, zbolałych min. Z kolei jej partner kilkakrotnie wprowadził mnie swą przesadną mimiką w stan lekkiej irytacji – choć przyznam, że naprawdę wygląda ‘wampirzo’ i zapiera dech w piersiach żeńskiej części widowni. Pattinson jako wampir-kochanek pasuje tu jak ulał. Może to jego typ urody, a może jego umiejętności aktorskie (w które, nie powiem, wierzę), ale nie wyobrażam sobie innego aktora w tej roli. Za niezłe uznać można również kreacje członków rodziny Cullenów. Choć każdy jest inny, tworzą razem całkiem przyjemną całość i potrafią rozbawić. Na plus zasługuje również zatroskany ojciec Belli, Charlie (Billy Burke) – samotnik, który jednak bardzo kocha swoje dziecko i chce dla niego wszystkiego co najlepsze, próbując nieudolne sprostać niełatwej roli tatusia dorastającej córeczki. Efektem jego karkołomnych starań jest kilka autentycznie zabawnych scen, choć nawet one nie potrafią przezwyciężyć gorzko-ponurej atmosfery. Tak, bo szczerze mówiąc, takie odczucia wzbudził we mnie ten film. Rozumiem, że z założenia miał być on horrorem (choć osobiście nie wiem, kto tak go skwalifikował – kilka wampirów na planie nie robi z produkcji horroru!), więc może ponurość jest tu na miejscu. Może depresyjne szarości i zimne, wodniste błękity, które spowijają ekran, również są stosowne. Może wyczerpanie widoczne na twarzach większości aktorów także było zamierzone. Może. Aczkolwiek nie mogłam się pozbyć wrażenia, że twórcy tak rozpaczliwie chcieli zrobić z tej ekranizacji obraz choć odrobinę wpisujący się gatunek horroru, że trochę przesadzili. Chociaż oczywiście film nie jest „brzydki”. Wręcz przeciwnie, w mojej opinii jest naprawdę poprawny wizualnie. Niezłe zdjęcia, przyzwoity montaż, imponująca charakteryzacja (wampiry naprawdę wyglądają… wampirzo!) i efekty specjalne niemal bez zarzutu. Tylko te męczące szarości… No bo jeśli zamysł był taki, żeby widza tym filmem pogrążyć, zasmucić, przestraszyć, czy przynajmniej wzbudzić w nim jakieś głębsze emocje, to proszę mi powiedzieć, dlaczego momenty, które z założenia miały być najbardziej przejmującymi, strasznymi, czy wzruszającymi scenami, wywoływały najwięcej śmiechu? Gorzkiego śmiechu. Wijąca się na podłodze dziewczyna i cierpiący chłopak z ustami przyciśniętymi do jej nadgarstka zamiast wzbudzać współczucie czy obawę, wywołują mimowolne parsknięcie ironicznym śmiechem. ‘Złowrogi’ warkot grupy wampirów, szykujących się do ataku nie powoduje strachu, ale pobłażliwe wywrócenie oczami. I to jest przykre – że reakcje widzów są diametralnie różne od tych, których przypuszczalnie oczekiwaliby od nich twórcy. Osobiście dziwi mnie też kwestia muzyki – to prawda, bywa trafiona, lecz najczęściej pojawia się tam, gdzie jest niepotrzebna, albo nie ma jej tam, gdzie znaleźć się powinna. Ogólnie rzecz biorąc, film naprawdę nie zasługuje na popularność, która go zapewne czeka – bo przecież aż za dobrze wiemy, że gdy na ekranie pojawia się film z bożyszczem nastolatek w roli głównej, oparty na bestsellerowej książce, fanki walą drzwiami i oknami. Czy wyjdą zachwycone, z głowami pełnymi fantazji na temat oszałamiającego wampira, co to jest najszybszy, najmądrzejszy, najsilniejszy i najbogatszy, słowem – ideał mężczyzny? Czy też raczej zawiodą się na tej ekranizacji i będą wolały pozostać przy książce, która choć od strony technicznej nie lepsza, to przynajmniej logiczna i nie taka męcząca? Wyzbywszy się złudzeń, stawiam na to pierwsze. Bo nastoletni idol na ekranie to już połowa sukcesu. A gdy ów idol występuje w dodatku w roli tajemniczego, intrygującego stworzenia o złotych tęczówkach i zabójczym uśmiechu, to furora jest niemal gwarantowana. Mimo że nieuzasadniona. Bo choć, jak wspomniałam, według mnie to naprawdę fajny pomysł (trudna miłość, osobnicy różnych gatunków – w porządku; banał, ale jak na historię miłosną w sam raz), to został on tu odrobinę spaprany. „Zmierzch” jest bezbarwny – i to nie tylko z powodu dominacji wymienionych wyżej kolorów. To produkcja z gatunku „ni ziębi, ni grzeje”. A takie są najgorsze. Bo filmy z założenia kręci się po to, by coś przekazać, po to, by wzbudzić w widzu większe emocje – mniej lub bardziej określone. Obraz Hardwicke niby sili się na głębsze refleksje, lecz nie do końca mu się to udaje. A emocji nie budzi niemal wcale. Nijaki – taki jest ten film. I taka też będzie moja ocena. Pięć na dziesięć – czyli „OK.” Cóż to znaczy, tak właściwie? Że ani arcydzieło, ani nieporozumienie. Tylko po prostu… No właśnie. Że OK.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Tytułowy "Zmierzch" to ekranizacja powieści Stephenie Meyer pod tym samym tytułem. Nigdy nie przeczytałem... czytaj więcej
Oglądając w kinie "Zmierzch" wyreżyserowany przez Catherine Hardwicke po raz pierwszy zaledwie parę... czytaj więcej
"Zmierzch" to książka, która powoli swoją popularnością zaczyna dorównywać serii opowiadań o przygodach... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones