W programie wrocławskiej imprezy dwa świetne portrety dwóch generacji. Z jednej strony zmagające się z kwestią przemijania nastolatki z filmu "Earl i ja, i umierająca dziewczyna" (tegorocznego laureata Festiwalu Sundance), z drugiej: dwudziestokilkulatki z "Mistress America" Noaha Baumbacha - egoistyczne, depresyjne i niepoukładane.
Sztuka filmowego umierania ("Earl i ja, i umierająca dziewczyna", reż. Alfonso Gomez-Rejon) Młodzieżowe historie niemal zawsze są historiami o umieraniu. Przynajmniej w pewnym sensie. Opowiadają przecież o rytuale przejścia: "ginie" w nich ktoś, by mógł narodzić się ktoś inny. Żegnamy siedemnastolatków, witamy osiemnastolatków i tak dalej. Nawet jeśli taka fabuła uwzględnia faktyczną śmierć, śmierć bez cudzysłowu, nie zmienia to owej symboliki – jedynie wzmacnia konflikt. A ponieważ kino gatunków uwielbia jaskrawe opozycje, umieranie jest wręcz obowiązkiem w nurcie tzw. „young adult”. I występuje w nim pod rozmaitymi postaciami: wampiryzmu w
"Zmierzchu",
"Igrzysk - no właśnie – śmierci", czy raka w
"Gwiazd naszych wina".
"Earlowi, mnie i umierającej dziewczynie" najbliżej oczywiście do tego ostatniego tytułu. Ale to filmowa robota dużo cięższego kalibru. Co nie znaczy wcale, że nie ogląda się jej lekko i przyjemnie.
Przebój z
Shailene Woodley był nie do końca przekonującą realizacją bezpiecznej konwencji melodramatu. Liczyły się tam tylko dwa fabularne pytania: "kocha czy nie kocha” oraz "umrze czy nie umrze". Na pierwszy rzut oka
"Earl" również trzyma się schematu, począwszy od obowiązkowej narracji z offu, która nadaje historii ramę dziennika, spowiedzi bohatera. Zaczyna się też jakoś znajomo: aspołeczny licealista Greg (
Thomas Mann) nawiązuje znajomość z chorą na białaczkę Rachel (
Olivia Cooke). Chyba wiemy, jak się to potoczy dalej. Ale reżyser
Alfonso Gomez-Rejon i scenarzysta (oraz autor literackiego pierwowzoru)
Jesse Andrews zdecydowanie odrzucają – wydawałoby się: obligatoryjny - wątek romansowy. Co więcej: otwarcie drwią sobie z konwencji podpowiadającej sentymentalne sceny miłosnych uniesień.
Resztę recenzji Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ. Pannice w Ameryce ("Mistress America", reż. Noah Baumbach) Noah Baumbach jest przede wszystkim scenarzystą, dopiero potem reżyserem. Pisuje przecież nie tylko dla siebie; w jego filmografii znajdziemy chociażby
"Fantastycznego Pana Lisa" czy
"Madagaskar 3".
Greta Gerwig również siada od czasu do czasu za maszyną (czy może raczej laptopem) i oprócz grania u
Baumbacha bywa współscenarzystką jego filmów. Pomagała przy
"Frances Ha", pomogła i teraz. Nic zatem dziwnego, że
"Mistress America" to kolejny przykład kina "zrobionego" przede wszystkim ze słów. Nawet Tracy, główna bohaterka filmu, zajmuje się pisaniem i marzy o literackiej karierze. Czytane z offu fragmenty jej opowiadania wciąż przeplatają się z kolejnymi dialogami, monologami czy dyskusjami postaci. A jeśli ktoś tu na chwilę milknie, to tylko po to, żeby opublikować wpis na Twitterze. Znak czasów?
Już o
"Frances Ha" mówiono, że był to filmowy portret współczesnych dwudziestokilkulatków. W
"Mistress America" reżyser kontynuuje ten wątek. Ciągła paplanina i szum informacyjny są dla niego znakami szczególnymi owego pokolenia. Oto generacja, u której samozachwyt idzie w parze z niską samooceną. A jej „rzeczywistość” w równej mierze definiuje wiecznie niepewna sytuacja mieszkaniowa, co statusy na portalach społecznościowych. Wzorcową przedstawicielką tej grupy jest Brooke (
Greta Gerwig). To trzydziestoletnia dziewczyna-przedsiębiorstwo, sypiąca jak z rękawa kolejnymi pomysłami na siebie i prąca niczym buldożer przez życie innych.
Baumbach pokazuje ją oczami świeżo upieczonej studentki, Tracy (
Lola Kirke). Rodzice bohaterek mają wziąć ślub, więc kobiety postanawiają się poznać. Wyobcowaną Tracy przyciąga zaraźliwy entuzjazm i przebojowość Brooke. Ta z kolei znajduje w młodszej dziewczynie potrzebną sobie publiczność. Z czasem ich pozorna symbioza zaczyna jednak przypominać relację pasożytniczą.
Resztę recenzją Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.