Relacja

CANNES 2014: Pan Turner w Timbuktu

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2014%3A+Pan+Turner+w+Timbuktu-104963
Drugiego dnia festiwalu Michał Walkiewicz zobaczył nowy obraz Mike’a Leigh – biografię ikony brytyjskiego malarstwa "Mr Turner". Z kolei nasza gościnna recenzentka, uczestniczka I edycji warsztatów Krytycy z Pierwszego Piętra, Monika Martyniuk, wybrała się na konkursowe "Timbuktu" w reżyserii Abderrahmane Sissako



Turner jak malowany ("Mr Turner", reż. Mike Leigh)

Łatwo wyobrazić sobie film o J.M.W Turnerze w reżyserii kogokolwiek z choćby odrobiną talentu do klejenia kadrów i scen – poza stworzeniem ponad trzydziestu tysięcy (!) szkiców, obrazów i akwareli, ten klasyk brytyjskiego malarstwa romantycznego, prekursor impresjonizmu, zjeździł całą Europę, był stałym bywalcem burdeli, grał na nosie arystokracji, a żeby odmalować śnieżną burzę, przywiązał się do okrętowego masztu. Na szczęście dla nas i dla kina, Turner okazał się płótnem Mike’a Leigh – reżysera, który wie, jak uszlachetnić na ekranie szarą codzienność i obrać legendę z pazłotka mitu.

Filmowy Turner – jak większość bohaterów Brytyjczyka – drepcze po przetartych wcześniej szlakach. Właśnie wrócił z Holandii, gdzie potwierdził swoje mistrzostwo w akwarelowych pejzażach, w filmie zaś widzimy ostatnie ćwierćwiecze jego życia. Jego relacja z ojcem wchodzi powoli w decydującą fazę (niedługo patriarcha umrze i pozostawi go w niewysłowionym żalu), związki z kobietami – wdową Sarah Danby, zakochaną w nim gospodynią Hanną oraz kochanką Sophią Booth – zdążyły na przestrzeni lat obrosnąć w zaskakujące, emocjonalne konteksty. Widzimy artystę spełnionego, zaś Leigh dobrze wie, że dopiero z tej perspektywy można dostrzec wszelkie paradoksy – zarówno sztuki, jak i charakteru. Brytyjczyk doprowadził do mistrzostwa studium jednostki wplątanej w sieć społecznych norm i nakazów, ale i tak trudno uwierzyć, że to dopiero jego druga biografia – po wybitnym "Topsy-Turvy" sprzed blisko piętnastu lat. 



Z autoportretu Tunera spogląda szczupły, elegancki i przystojny blondyn. Młodość malarza jest jednak w filmie pieśnią przeszłości. Bohater ma twarz zdradzieckiego Glizdogona z serii filmów o Harrym Potterze i otyłego taksówkarza Phila Bassetta z "Wszystko albo nic". Mowa oczywiście o Timothym Spallu – jednym z ulubionych aktorów Leigh i nadwornym brytyjskim odtwórcy ról charakterystycznych. Spall daje świetny występ, sprawia wrażenie, jakby każdą komórkę ciała oddał we władanie Turnerowi. Zgarbiony i kolebiący się o lasce, warczy, chrząka, rozdaje złowróżbne spojrzenia, tworząc postać z pogranicza rzeczywistości i alegorycznej bajki o artyście wyklętym. Nie ma w tym jednak krzty przerysowania – perfekcyjne opanowanie warsztatu pozwala mu utrzymać balans pomiędzy psychologiczną wiarygodnością a efektowną aktorską szarżą. 

Cała reszta też gra jak należy: plejada świetnych drugoplanowych aktorów z Ruth Sheen na czele daje popis powściągliwego, stonowanego aktorstwa, scenografowie siedzą w głowie u Dickensa, a operator Dick Pope z gracją unika pułapki przeestetyzowanych zdjęć. Film nie jest ani ostentacyjnie "malarski" (jak większość podobnych biografii, od klasycznej narracyjnie "Dziewczyny z perłą" Webbera, po eksperymenty a'la "Młyn i krzyż" Majewskiego), ani formalnie surowy. Sytuuje się gdzieś pomiędzy rzeczonymi estetykami i ma trudną do podrobienia sygnaturę Mike'a Leigh – tę samą, która zamienia jego filmy w lekkostrawne połączenie "przyziemnego" dramatu z sentymentalną, miejską impresją.  

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ


Kameralny dramat "świętej wojny" ("Timbuktu", reż. Abderrahmane Sissako)



Do trzech razy sztuka. Choć Abderrahmane Sissako pokazywał już w Cannes dwa filmy (nagrodzony FIPRESCI "Heremakono" i znane także z polskich festiwali "Bamako"), dopiero teraz wchodzi do reżyserskiej pierwszej ligi – jego "Timbuktu" walczy w tym roku o Złotą Palmę. Wybierając na miejsce akcji tytułowe Timbuktu, miasto w Afryce Zachodniej, leżące na terenie dzisiejszego Mali, reżyser wchodzi klinem między konkursowe propozycje: to film mocny i przygnębiający, a jednocześnie wyrafinowany formalnie i zbudowany na ciekawym paradoksie. 
  
Życie w sterroryzowanym przez ortodoksyjnych wyznawców Islamu Timbuktu nie jest łatwe. Prowadząc swoją świętą wojnę, bojownicy dżihadu wprowadzają wiele konserwatywnych zakazów – nie wolno słuchać ani tworzyć muzyki, zabroniona jest także gra w piłkę, a za cudzołóstwo grozi kara śmierci przez ukamienowanie. Biorąc na warsztat świętą wojnę i sedno religijnego fanatyzmu, Sissako sporo ryzykował. Z jeszcze większym ryzykiem wiązał się jednak przyjęty język: "Timbuktu" to film kameralny, a spora dawka dramatycznych wydarzeń jest w nim kontrastowana przez akcenty humorystyczne. Są one autentycznie zabawne, a jednocześnie stanowią trafny komentarz, piętnujący absurdy ekranowej rzeczywistości. Z jednej strony, wojownicy Islamu zakazują gry w piłkę, z drugiej nie przeszkadza im to w prowadzeniu burzliwych dyskusji o przewadze Realu nad Barceloną. Ciekawy jest też sposób, w jaki chcą przekonać niewiernych do swoich racji. Poza stosowaniem terroru, wykorzystują również nowe technologie. Świetny jest zwłaszcza wątek chłopca, który ma wyznać przed kamerą swój grzech, którym jest... słuchanie rapu. Oczywiście, w głębi duszy wcale nie jest przekonany do nieczystości ulubionej muzyki i przed kamerą wypada po prostu nieautentycznie. Poza kręceniem spotu reklamowego strażnicy nie mają nic przeciwko używaniu nowoczesnych telefonów (w celach komunikacyjnych, ale przede wszystkim – rozrywkowych) oraz oddawaniu się lekturze książek. Nie wspominając nawet o stroju – skromny hidżab zostaje uzupełniony o modne okulary przeciwsłoneczne.



Film Sissako ma sporą siłę rażenia nie tylko ze względu na temat, ale również z powodu wysmakowanej formy, sposobu, w jaki reżyser myśli o poszczególnych kadrach i całej kompozycji. Przemyślane, malarskie zdjęcia pozwalają wydobyć okrutną poezję z coraz mocniejszych scen. W pamięć zapada rozpisana na duże zbliżenia sekwencja śmierci krowy, spore wrażenie robi akt ukamienowania dwójki ludzi skazanych na śmierć tylko dlatego, że żyli w nieformalnym związku czy scena gry w wyobrażoną piłkę nożną. Cynizm i bezwzględność walczących (rzekomo w imię prawa bożego) zostały w prosty, ale emocjonalnie celny sposób skontrastowane z postawą głównego bohatera i jego rodziny, której członkowie odnoszą się do siebie ze wzajemnym zrozumieniem i życzliwością. 

Całą recenzję Moniki Martyniuk przeczytacie TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones