Relacja

PLUS CAMERIMAGE 2010 cz. II: Uwaga, spadające głazy!

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/PLUS+CAMERIMAGE+2010+cz.+II%3A+Uwaga%2C+spadaj%C4%85ce+g%C5%82azy-67770
Wyścig o Złotą Żabę trwa. Od peletonu odłączyli się m.in Anthony Dod Mantle i Enrique Chediak. W "127 godzinach" znaleźli fantastyczny wizualny ekwiwalent popkulturowej wrażliwości Danny’ego Boyle’a. Z dobrej strony pokazali się również operatorzy "Milczących duszy" Aleksieja Fedorczenki (recenzja już na stronach Filmwebu) "Jak zostać królem" Toma Hoopera oraz "Louisa"Dana Pritzkera

Aaron Ralston to ciekawa postać. Facet rzucił pracę inżyniera w Intelu, żeby śmigać na rowerze, wspinać się na wzgórza, penetrować kaniony i zasadniczo robić rzeczy, których inżynier Intela zazwyczaj nie robi.  No i śmigał, wspinał się, penetrował, aż w końcu źle obliczył siły na zamiary, spadł do ciasnego wąwozu, a ciężki głaz przygwoździł mu dłoń. Z przyrodą nie ma negocjacji, zaczyna się "127 godzin" walki o życie. Czy to zbyt miałka historia na film? Być może. Jednak Danny Boyle, który na "uszlachetnionym" kinie popularnym zjadł już zęby, nawet tak lichy materiał potrafi zamienić w energetyzujący spektakl ludzkiej determinacji i hartu ducha. 

Zakończona dramatem wyprawa dowodzi nie tylko brawury, ale i narcyzmu Ralstona. Brawurę widzimy, gdy obwieszony elektroniką, zasilany muzyką dla surferów bohater pędzi na złamanie karku po górzystych terenach. Narcyzm daje o sobie znać w chwilach, gdy podniecony pielęgnowanym etosu "swobodnego jeźdźca" mężczyzna uwiecznia swe przystojne oblicze na kolejnych fotografiach i nagraniach wideo. Nie bez przyczyny rzeczone sceny znajdują swoje odbicie w późniejszych partiach filmu, gdy narcyzm każe bohaterowi zainicjować histeryczny teatrzyk w stylu talk-show (Rolston naśladuje kilka głosów i nagrywa swoje przedstawienie kamerą), zaś brawura, tożsama z wolnością, przesuwa się już nieodwołalnie w sferę marzeń.

Rzeczona sytuacja fabularna zostaje perfekcyjnie przełożona na język obrazów. Pierwsze piętnaście minut to dzika jazda bez trzymanki. Dod Mantle i Chediak są na jeszcze większym haju niż sam bohater, a prowadzona przez nich kamera pisze opowieść z pogranicza dokumentów National Geographic i programów typu "Jackass". Po wypadku Boyle wraz z operatorskim duetem zagląda do głowy Arona i zaczyna spływ strumieniem jego świadomości. Kamera naśladuje percepcję bohatera i odmalowuje krajobraz jego psychiki: konstruuje skojarzenia, wyolbrzymia detale, przekłada na obraz zarówno wspomnienia, jak i marzenia, wzniosłe kontrapunktuje błahym, tasuje pespektywami. Jest pod czaszką Ralstona i na zewnątrz, ponad kanionem Blue John, a także między głazem a zmasakrowaną dłonią. Popkulturowa wrażliwość Boyle’a pozwala mu wycisnąć z tej historii sto procent emocjonalnej intensywności. Nie osłabiają jej ani ckliwe sceny samokrytyki Arona, ani zakończenie rozegrane w duchu "Prawdziwych historii".  

Ckliwie było również u Toma Hoopera w "Jak zostać królem" – fabularnej rekonstrukcji losów księcia Alberta z Yorku, który po nagłej abdykacji uwikłanego w skandal towarzyski brata, przejął tron i już jako król Jerzy VI stanął na czele narodu brytyjskiego. Gdy Anglia weszła w stan wojny z Niemcami, dla jąkającego się od dzieciństwa Alberta zaczął się wyjątkowo trudny okres – czas częstych, publicznych przemówień. Konstruując film wokół wątku terapii, którą arystokracie funduje nauczyciel dykcji i niespełniony aktor Lionel Logue, scenarzyści wiedzą, co robią.  Celują w kino wielkiego formatu, które z bohatera czyni figurę pars pro toto całej arystokracji, niegotowej do konfrontacji z nazistowską zarazą. Efekt tych starań jest satysfakcjonujący. Podana nienachalnie historyczna refleksja łączy się tu z dość sztampową, ale wygraną bez cienia fałszu opowieścią o międzyklasowej przyjaźni. To staroszkolne kino, pokładające niezachwianą wiarę w aktorze. Obsadzone w zgodzie z własnym emploi gwiazdy – Colin Firth, Geoffrey Rush – budują ekranową relację między bohaterami tak subtelnie i w tak dżentelmeński sposób rezygnują z rywalizacji o ekranowy prymat, że nie przeszkadza tu ani kiepsko zarysowany drugi plan, ani dość proste opozycje, na których konstruowany jest obraz królewskiego dworu.



W "Louisie" Dana Pritzkera odwiedzamy z kolei Nowy Orlean z początku XX wieku. Nawiązujący do konwencji kina niemego utwór to w istocie rozbuchana wizualnie panorama motywów, które uwodziły widzów na przestrzeni ponad stuletniej historii kina. Jest tu humor i ruch, muzyka i seks, ciemnoskóre prostytutki z ekskluzywnego burdelu i małoletni Louis Armstrong o roztańczonej duszy, upadłe anielice i piekielni jazzmani, Jackie Earle Haley wystylizowany na Charliego Chaplina i przecudnej urody (także w rzeczywistości!) aktorka Shanti Lowry. I gdyby smakować ten koktajl przez krótką chwilę, jego smak byłby niezapomniany. Niestety, w trwającym półtorej godziny filmie dość szybko włącza się autopilot. Powtarzane do znudzenia gagi tracą swoją komediową siłę, zaś arsenał min komediantów nie jest znowu tak rozbudowany, by uczynić tę pantomimę ekscytującą aż do samego końca.

Co przyniosą ostatnie dni? Dlaczego zima uratowała Bydgoszcz? W jaki sposób Keanu Reeves odmienił moje życie? O tym już w ostatniej, niedzielnej części relacji. Zapraszam.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones