Wywiad

Rozmawiamy z Rogerem Donaldsonem, twórcą "Rekruta" i "Angielskiej roboty"

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmawiamy+z+Rogerem+Donaldsonem%2C+tw%C3%B3rc%C4%85+%22Rekruta%22+i+%22Angielskiej+roboty%22-80032
"Bez wyjścia", "Gatunek", "Rekrut", "Angielska robota" – to tylko niektóre z filmów, którymi Australijczyk Roger Donaldson ubarwił pejzaż kina popularnego ostatnich trzech dekad. Z Filmwebem porozmawiał podczas trwającego właśnie festiwalu Plus Camerimage.

Wciąż interesuje się Pan polityką?

To podchwytliwe pytanie?

Skąd!

Skoro jednak się pojawiło, to zakłada Pan, że w którymś momencie przestałem.

Piję do pierwszych filmów, zrealizowanych jeszcze w Nowej Zelandii i Australii –  "Śpiących psów" i "Smash Palace". Ukierunkowanie tych fabuł na politykę i kwestie społeczne nie było chyba przypadkiem?

Nie było, to prawda. Jako filmowiec jestem wciąż zainteresowany polityką, zmieniły się tylko moje narzędzia. Widać to nawet w niedawnej "Angielskiej robocie", która jest przecież opowieścią o rozgrywkach na szczytach władzy.

Jednak zaczął Pan filtrować swoje zainteresowanie polityką przez pryzmat konkretnych form gatunkowych.

Tak, zawsze uważałem, że to może się udać (śmiech).

Czyli nie wierzy Pan w nowofalowe "autorsko-gatunkowe" opozycje?

Nie bardzo. Nakręciłem "Angielską robotę", która poruszała interesujące mnie kwestie w przystępnej formie. Zrobiłem również "Rekruta", w którym te wątki również były bardzo silne. Były też inne filmy jak "Trzynaście dni" o kryzysie kubańskim.

I jak "Marie" z Sissy Spacek.

Tak, ale to na początku mojej kariery w Stanach.

 

Co Pana tak intryguje w rozgrywkach na szczytach władzy?

Myślę, że cały czas mam w sobie coś z buntownika. Nie lubię autorytetów. Odkąd pamiętam, pociągały mnie historie schowanych przed ciekawskim wzrokiem "korytarzy władzy". Lubię obrazy, które próbują zajrzeć za tę kotarę, pokazać coś więcej. Nawet jeśli nie jest to kino w otwarty sposób demaskatorskie.

Ulubionych gatunków i tematów ma Pan chyba pod dostatkiem?

Problem z kręceniem filmów polega na tym, że kręci się je niemiłosiernie długo. Jest tyle rzeczy, które mnie interesują, że mógłbym robić tuzin filmów rocznie. Chciałbym kręcić dokumenty, chciałbym powrócić do komedii. Niestety – czas staje moim planom na drodze.

Są jednak rzeczy, które Pana nie interesują. W Pana filmografii nie ma ani sequela, ani prequela.

Krótko mówiąc, uważam je za zbędne. Nakręcono chyba trzy czy cztery sequele "Gatunku", ale zapewniam Pana, że nie miałem z nimi nic wspólnego.

Oczywiście, że Pan nie miał. W Pańskiej filmografii jest jednak remake "Ucieczki gangstera" Sama Peckinpaha.

Tak, to była jednorazowa próba. Uważam kręcenie remake'ow za bardzo niewdzięczne zadanie. Bawiłem się świetnie na planie "Ucieczki…", bo uwielbiam film Peckinpaha, ale przerabianie dobrego filmu to naprawdę trudna robota. Wielu próbuje, rezultat jest różny. Zastanawiam się, jakim filmem będzie np. "Dziewczyna z tatuażem". Szwedzki oryginał jest cholernie dobry. Skoro widziałeś coś raz, po co miałbyś oglądać to ponownie?



Czasem chyba warto zmienić perspektywę.

Jasne, to kwestia gustu. Podobnie jest z ekranizacjami literatury. Czytałem "Szpiega" Le Carre'a i jest to rzecz zdecydowanie bogatsza niż, świetny skądinąd, film na jej podstawie.

Wśród wielu mitów narosłych wokół Hollywood, wciąż silny jest ten o młodych reżyserach z zagranicy, którzy muszą zaprzedać duszę, aby pracować w Hollywood.

To ja! (śmiech).

Więc jak doszło do tej transakcji?

Hollywood to specyficzne miejsce. Przede wszystkim, jest głównym centrum dystrybucyjnym produkcji filmowych. Jeśli pochodzisz z kraju, który nie jest pod takim wpływem amerykańskiej kultury jak mój, kręcisz filmy w innym języku, to pewnie istnieje większa szansa, że wypełnisz ten mitologiczny wzór. Ja miałem szczęście, bo żyłem w miejscu przesiąkniętym Ameryką. Dlatego przenosiny na amerykański grunt przyjąłem z ulgą – mogłem robić to, co chciałem w Australii, ale za o wiele większe pieniądze. I kiedy byłem już na miejscu, zacząłem po prostu kręcić kolejne filmy.

Pewnie nie jest Pan świadomy, że stały się filarami kultury wideo w Polsce późnych lat 80. i 90.  

Naprawdę?

Naprawdę. Mówię zwłaszcza o "Bez wyjścia", "Białych piaskach" i "Gatunku".

Kiedy zaczynałem w Hollywood, nie miałem doświadczenia, ale nadrabiałem entuzjazmem (śmiech). Dla mnie lata 80. i 90. to był cudowny okres, bo poznawałem mnóstwo ludzi i uczyłem się bardzo dużo. Dalej się uczę. Nie potrafiłbym ocenić teraz tych filmów, ale pamiętam, że bawiłem się  na planie świetnie.

  

Spotykamy się na festiwalu operatorów. Ma Pan swoich ulubieńców w tym fachu? Trzy razy pracował Pan z Andrzejem Bartkowiakiem.

Więź między reżyserem a operatorem jest kluczowa. Podobnie jak między reżyserem a montażystą i kompozytorem. Relacje między tymi profesjami muszą być na planie silne, bo zależy od nich bardzo wiele. Dobry operator, jak Andrzej, musi mieć pewne umiejętności, że tak się wyrażę, motywacyjne. Musi wskazywać nowe drogi i zachęcać reżysera do podążania nimi.

Plany na przyszłość?

Pracuję nad pewnym filmem. Już od 6 lat. Sfinalizowanie tego projektu nie jest proste, ale mam nadzieję, że w końcu się uda.

O czym będzie?

O pieniądzach. To trochę dramat, a trochę thriller. Wielowątkowy, łączący kilka historii, jak "Traffic" i "Mieście gniewu". Akcja będzie rozgrywać się w Mumbaju, Nowym Jorku i Londynie i będzie opowiadać o potrzebie zarobku – w dosłownym rozumieniu tego słowa. O psychologicznych uwarunkowaniach potrzeby bycia finansowo stabilnym. Zgodzisz się ze mną, że to bardzo ważne? (śmiech).

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones