Sztuka teatralna, nie film, o staruszku, który wspomina swoje życie, a że męczy go demencja, niezbyt pamięta czy był szczęśliwy, czy nie. Rozpoczyna się jako gorzka refleksja nad życiem, która spowodowana jest widmem śmierci. Wspomnienia nie dają ukojenia, powraca ból spowodowany postrzeganiem osoby profesora przez innych. W oczach rodziny i krewnych jawi się jako egoista, zimny i bezduszny cham, w rzeczywistości jest on zwykłym dziadkiem, który chce jechać odebrać medal za całokształt pracy. Przez większość filmu przeżywa perypetie, spotyka ludzi, którzy pozwalają odpłynąć mu w krainę fantazji, gdzie ludzie tłuką mu do głowy młotkiem, że jest nikim. Pod koniec filmu następuje zwrot o 180 stopni, gosposia dziękuje za przeprosiny, rodzina stwierdza,że go lubi, a dziadek nie umiera tylko spokojnie zasypia.
Nie wiadomo czy chodziło o celowe gubienie tropów (a jeśli tak - po co?), czy też miało to jakieś ukryte znaczenie (jeśli tak - to jakie?), a może po prostu tak wygląda większość filmów naczelnego humanisty Szwecji - Bergmana?Jedyny pewniak to porządna reżyseria.
Film utwierdza mnie w przekonaniu, że moje codzienne życie w porównaniu z wieloma "klasykami" to życie Indiany Jonesa, okraszone giga dawką refleksji. To o mnie powinni kręcić filmy!