Filmy 2022 roku. Top 24 najlepszych filmów według redakcji Filmwebu

Filmweb
https://www.filmweb.pl/news/Filmy+2022+roku.+Top+24+najlepszych+film%C3%B3w+wed%C5%82ug+redakcji+Filmwebu-149046
Filmy 2022 roku. Top 24 najlepszych filmów według redakcji Filmwebu
Poznaliście już naszą listę najbardziej oczekiwanych filmów 2023 roku. Przedstawiliśmy Wam też zestawienie najciekawszych seriali. Przyszła więc pora na filmowe podsumowanie ostatnich 12 miesięcy. Przed Wami nasza lista najlepszych filmów 2022 roku. 

Movie się - Podsumowujemy 2022 rok w kinie





Najlepsze filmy 2022 roku. Na co głosowała redakcja Filmwebu?



Podobnie jak to było w przypadku najbardziej oczekiwanych filmów 2023 roku, poniższe zestawienie jest w takim samym stopniu niespodzianką dla Was jak i dla członków redakcji. O jego kształcie zdecydowała bowiem suma zebranych punktów.  Każda z osób biorących udział w głosowaniu została poproszona o przygotowanie osobistej listy najlepszych filmów minionego roku. Na tej podstawie przyznawane były poszczególnym tytułom punkty, a ich suma decydowała o ostatecznej kolejności. Członkowie redakcji mogli głosować na wszystkie filmy, które trafiły do polskiej dystrybucji między 1 stycznia a 31 grudnia 2022 roku.

To dlatego na liście znalazły się filmy, których światowa premiera przypadała czasem na lata wcześniejsze. Zabrakło na niej za to tych tytułów, które można było w ubiegłym roku oglądać w Polsce wyłącznie na festiwalach i przeglądach lub też legalnie w ogóle się nie pojawiły w naszym kraju.

Co ważne: rodzaj dystrybucji nie miał znaczenia. Stąd na liście znalazły się zarówno filmy kinowe jak i te, które można było oglądać dzięki platformom streamingowym. Zdaniem członków redakcji Filmwebu rok 2022 obfitował w warte polecenia tytuły. Do listy zgłoszono bowiem w sumie aż 66 filmów. Jednak tylko 24 z nich osiągnęły minimum kwalifikacyjne.

Zanim przedstawimy Wam najlepsze filmy roku, oto honorowe wyróżnienia. To tytuły, na które głosowały przynajmniej dwie osoby, ale nie zdobyły wystarczającej liczby punktów, by znaleźć się na głównej liście.

"Silent Twins
"Tragedia Makbeta
"Krzyk"
 "Uśmiechnij się
"Chip i Dale: Brygada RR"
 "Na Zachodzie bez zmian"
 "Elvis
"Paryż, 13. dzielnica"
 "Bodies Bodies Bodies"
 "Rimini"  

Top 24 najlepszych filmów 2022 roku w Polsce według redakcji Filmwebu 




24
"Trzynastu" uzyskało ponoć najwyższe oceny w całej historii pokazów testowych wytwórni MGM. W pełni rozumiemy zachwyt farciarzy, którzy mieli okazji zobaczyć film Rona Howarda przed premierą. Rekonstrukcja akcji ratunkowej w tajskiej jaskini Tham Luang wciąga niczym najlepszy dreszczowiec, a zarazem jest inspirującą opowieścią o harcie ducha, solidarności i bohaterstwie. To kino świetnie zagrane (w obsadzie m.in. Viggo Mortensen i Colin Farrell), wypełnione imponującymi podwodnymi sekwencjami, a przy tym zupełnie pozbawione hollywoodzkiego patosu. Fachowa robota, jakiej można spodziewać się po twórcy "Apolla 13" i "Wyścigu".




Kto chce zobaczyć bezpretensjonalną slasherową rozrywkę – zobaczy. Kto chce się i przestraszyć, i zasmucić, i wzruszyć, myśląc o starzejącym się ciele, o rozpadzie tkanki i umysłu, przestraszy się, zasmuci i wzruszy. A może zabawa w cytaty, aluzje, inspiracje? Żaden problem! Albo przewrotny dialog popkulturowymi narracjami dotyczącymi pornografii? Proste! "X" to kuferek z filmowymi skarbami, w którym każdy miłośnik kina grozy i kina w ogóle znajdzie coś dla siebie. W bonusie wielka podwójna rola Mii Goth




W 2022 roku w polskich kinach gościły dwa filmy Ryûsuke Hamaguchiego. Całą uwagę pochłonął nagrodzony Oscarem "Drive My Car", a szkoda bo "W pętli ryzyka i fantazji" to film chyba nawet ciekawszy. Ta melancholijna opowieść o serii niefortunnych pomyłek i śmieszno-smutnych nieporozumień leży blisko powściągliwej, wręcz afabularnej twórczości Koreańczyka Honga Sang-soo. Hamaguchi proponuje nam kino wybitnie niepozorne: po prostu filmuje postacie rozmawiające w pomieszczeniach. A jednak mimochodem udaje mu się uchwycić coś wiszącego między słowami, coś – wydawać by się mogło – nieuchwytnego. Co więcej, "W pętli ryzyka i fantazji" to również przykład świetnie rozegranej formy filmu nowelowego. Każdy z trzech rozdziałów jest lepszy od poprzedniego i seans kończy się na wysokim C – wciąż jednak delikatnym i niepozornym. 




Przy okazji premiery "C'mon C'mon" nie brakowało głosów, że to seans estetycznego użalania się nad sobą przez nowojorskich hipsterów albo filmowy odpowiednik ciepłego nawiewu spod znaku Paula Coelho. Tym głosom powiemy: spokojnie, "Wiking" też jest na naszej liście. "C'mon C'mon" tymczasem wydał nam się – mimo miłej dla oka konwencji "Nowy Jork w czerni i bieli" – filmem zaskakująco trzeźwym. Mike Mills nie tyle mówi banalne prawdy, co je weryfikuje, testując kolejne sposoby komunikowania się i rozumienia rzeczywistości. Zamiast prawić morały, pokazuje raczej, że nie ma odpowiedzi, że nie tylko życie i inni, ale często również my sami jesteśmy dla siebie zagadką. Jedyna metoda to metoda prób i błędów. A seans "C'mon C'mon" to – co najmniej! – świetny punkt wyjścia do dyskusji na powyższe tematy.




Alex Garland to naszym zdaniem jeden z najbardziej interesujących reżyserów młodego pokolenia. W "Men", osadzonej na angielskiej prowincji opowieści o przeżywającej żałobę kobiecie, bezpardonowo rozprawia się z patriarchatem. Nasza recenzentka tak pisała o filmie: Osadzając swoją opowieść w konwencji folk horroru, reżyser tworzy metaforę zmagania się nie z żałobą czy wyrzutami sumienia, lecz z całym systemem ufundowanym na strachu przed kobiecą seksualnością i wynikającą z niej siłą. Garland zręcznie łączy przy tym typowe dla folk horroru elementy ludowych legend z symboliką chrześcijańską. Najbardziej jaskrawym przykładem jest ołtarz w kościele, do którego trafia Harper – przyozdobiony wywodzącymi się z pogańskich wierzeń maszkaronami symbolizującymi płodność. Dodajmy do tego świetny duet Jessie Buckley i Rory'ego Kinneara oraz szokujące zakończenie, którego nie powstydziłby się sam David Cronenberg, a wyjdzie nam jeden z najbardziej oryginalnych filmów tego roku. Możecie go pokochać lub znienawidzić, ale z pewnością nie przejdziecie koło niego obojętnie.




"Najgorszy człowiek na świecie" to błyskotliwie napisana historia poszukiwania tożsamości i swojego miejsca na świecie. Choć reżyser i scenarzysta Joachim Trier chętnie korzysta z konwencji komedii romantycznej i melodramatu, nie ogranicza opowieści o Julii (nagrodzona w Cannes Renate Reinsve) do spraw sercowych. Tworzy znacznie szerszy obraz: portret młodego pokolenia – ludzi zagubionych i popełniających błędy, ale przeżywających życie po swojemu. W rozpisanych na 12 rozdziałów losach bohaterki nie brakuje kapitalnych scen i celnych obserwacji (dotyczących choćby ruchu #MeToo czy wolności twórczej). Nas najbardziej wzruszyła scena, w której bohaterka biegnie przez zamrożone w czasie miasto. Ot, magia kina.




Podczas gdy anglojęzyczne kino na dobre zabrało się za eksperymentowanie z kinem kostiumowym, Francuzi postanowili wrócić do korzeni. "Stracone złudzenia" to klasycznie skrojone widowisko, z pięknymi zdjęcia, cudownymi scenografiami i zachwycającymi kostiumami, które jednak nie ma w sobie nic z zakurzonej ramotki. Dzieło Xaviera Giannolego, zachowując dawną formę, pozostaje filmem na wskroś współczesnym, które potrafi oszołomić widza także samą opowieścią. "Stracone złudzenia" są bowiem uniwersalną historią o złamanym sercu, podeptanych nadziejach i zgorzknieniu przynoszonym przez sukces, któremu brakuje satysfakcji. Jest to również fascynujący obraz epoki, kiedy to – na krótko – prasa była bogiem, a dziennikarze aniołami decydującymi o tym, komu należy się zbawienie, a kto będzie się palił w piekle hańby i pogardy. "Stracone złudzenia" to niezwykle satysfakcjonująca uczta kinowa. 




W recenzji nowego filmu twórcy "Uciekaj!" czytamy: "Spektakl, na który zaprasza Peele, to mieszanka grozy, obrzydzenia, absurdu i szaleństwa. Jego bohaterowie, tak jak treser z "Ballady o drapieżnej bestii", zaglądają prosto w paszczę lwa ku uciesze gawiedzi. Reżyser zamienia gabinet luster z "To my" na arenę prowincjonalnego parku rozrywki, gdzie wykorzystując popularne konwencje gatunkowe, mami i zwodzi swoich widzów. Film jednym się spodoba, innym niekoniecznie, ale zdecydowanie nie jest tym, czego mogliśmy się spodziewać po nazwisku reżysera". I dość powiedzieć, że nikt w tym roku – może poza Spielbergiem – nie powiedział o tym parku rozrywki więcej ciekawych rzeczy. 




Robert Eggers, twórca "Czarownicy. Bajki ludowej z Nowej Anglii" i "Lighthouse" dopisał do swojego CV kolejną perełkę. W "Wikingu", którego scenariusz powstał na podstawie nordyckiej legendy, udało mu się pożenić krwawe kino zemsty z pedantyczną wręcz dbałością o szczegóły historyczne. Nasz recenzent nie ma wątpliwości: "Wiking" to rzecz zrealizowana na tyle perfekcyjnie – pod względem montażu, pracy kamery, kompozycji zdjęć Jarina Blaschke, choreografii aktorskich ciał i mowy – że nawet kiedy ustaje klasycznie rozumiany ruch i akcja, wszystko i tak płynie dalej: nasze nerwy drgają, napięcie mrowi płytko pod skórą, świat na ekranie trwa poza kadrem, oddycha i mrozi krew w żyłach.




Na pierwszy rzut oka ten film nie zapowiada się szczególnie interesująco. Dokument Giuseppe Tornatore o włoskim kompozytorze Ennio Morricone to dość klasyczna produkcja opowiadająca o znanym artyście, w którym wielu innych znanych artystów wychwala go pod niebiosa. Dajcie mu jednak szansę, a otworzą się przed Wami wrota do niezwykłego świata, w którym talent i wiedza łączą się ze sobą, czyniąc cuda. "Ennio" to nie tylko hołd złożony niezwykłemu człowiekowi, to również kronika kilku ostatnich dekad światowego kina. Ten film wzrusza i zachwyca. A przede wszystkim uwodzi czystą magią kina. "Ennio" to lektura obowiązkowa dla wszystkich szczerych wyznawców X Muzy. 




Paweł Łoziński w najlepszej formie. A że mówimy o jednym z najwybitniejszych polskich dokumentalistów, już to powinno starczyć za całą rekomendację. Kapitalny koncept – rozmowy o wszystkim i o niczym (czyli jednak – o wszystkim) prowadzone z balkonu reżysera na warszawskiej Saskiej Kępie. Jeszcze lepsze wykonanie – trudno sobie wyobrazić, jakiego nakładu pracy wymagał tutaj montaż, ale ręce same składają się do oklasków. Nie wspominając o takich "drobnostkach" jak wrażliwość, empatia i wyczucie delikatnej materii kina faktu. Ten film to życie. W całej swojej poezji i prozie. 




"Kiedy w pierwszych minutach "Vortex" ekran powoli, nieubłaganie zaczyna dzielić się na pół, trudno nie poczuć ciężaru chwili, w której życie pary bohaterów nieodwracalnie (sic) pęka na dwie części. Może to PROSTY chwyt, ale na pewno trafia też PROSTO w widzowskie bebechy", pisał w recenzji filmu Jakub Popielecki. "Oglądając "Vortex", nie tyle nawet rozumiemy dramat bohaterów, co go odczuwamy, niemalże fizycznie. Noé bowiem inscenizuje codzienność pary w takim bogactwie detali, że wydaje się, jakby po prostu podglądał ich prawdziwe życie. "Vortex" wymyka się jednak pułapce łzawego banału, że oto dwoje miłych staruszków musi umrzeć. Noé pokazuje walkę z Otchłanią jako tyleż heroiczną i desperacką, co brudną (...). "Vortex" spokojnie mógłby nosić tytuł "Nieodwracalne", "Wkraczając w pustkę" czy "Love", bo główne tematy filmu są w końcu przedłużeniem (można by powiedzieć: postarzeniem) zwyczajowych tropów kina Noégo". Otóż to: Gaspar Noé pokazał nową, dojrzałą twarz, kręcąc zarazem film totalnie w swoim stylu. 




Wszystkie osoby rozczarowane widowiskami Marvela i DC na szczęście znalazły w minionym roku ukojenie. Wybawienie nadeszło z nieoczywistego kierunku (przynajmniej dla większości widzów): z południa Indii. S.S. Rajamouli zaproponował wszystkim spragnionym wielkich widowisk, wspaniałych bohaterów i zapierających dech, przekraczających ludzkie wyobrażenie scen akcji film stanowiący czysty ekstrakt magii kina. "RRR" działa skuteczniej od zastrzyku z epinefryną. Wibruje niespożytą energią, zdumiewa niczym nieposkromioną wyobraźnią, oferując przy tym dwoje bohaterów, którym chce się kibicować. Nie mamy wątpliwości, że jeśli jakiś film stanie się symbolem 2022 roku, to będzie nim właśnie indyjski "RRR". Takiego kina rozrywkowego potrzebujemy więcej! 




Adaptacja prozy Doroty Masłowskiej to opowieść o mieszkańcach Warszawy, którzy życiową pustkę starają się wypełnić narkotykami, jedzeniem i seksem. Snującym się po szarym, betonowym mieście bohaterom towarzyszy grany przez Sebastiana Fabijańskiego Jezus – naszym zdaniem castingowy strzał w 10! Ubrany w dresową bluzę i czapkę z daszkiem przyozdobioną cierniem wraz z bohaterami rapuje, komentując to, co dzieje się w ich życiu. Dzieło najlepiej podsumował w swojej recenzji Michał Walkiewicz, pisząc, że filmowi "Inni ludzie" Aleksandry Terpińskiej, podobnie jak literacki pierwowzór Doroty Masłowskiej, zostawiają człowieka z uczuciem, do którego można przyrównać jedynie terkot kół pociągu, obijający się po czaszce na długo po zakończeniu podróży. Z kinowej sali na ulicę wychodzi się wówczas z przeświadczeniem, że wszyscy drepczemy do jednego beatu, na sklepowych szyldach zapisano niewypowiedziane myśli, a gdzieś nad miastem wisi niewidzialny metronom.




Sean Baker wyspecjalizował się w portretowaniu osób z marginesu, desperacko, acz nie zawsze skutecznie usiłujących utrzymać się na powierzchni – wystarczy wspomnieć o transseksualnej prostytutce Sin-Dee z "Mandarynki" czy samotnie wychowującą córkę Halley z "Florida Project". Nie inaczej jest w "Red Rocket". Mickey, były gwiazdor porno, który wciąż z rozrzewnieniem wspomina swoje zawodowe sukcesy, w niesławie wraca na stare śmieci. Była żona bynajmniej nie wita go z otwartymi ramionami, ale jakoś udaje się ją zbajerować. Kiedy bohater ma już ogarnięty dach nad głową, zaczyna opracowywać plan powrotu do świata gwiazd XXX. Jego przepustką na pornosalony ma być pracująca w pobliskiej pączkarni nastolatka o wdzięcznym pseudonimie Strawberry. Jak podsumował nasz recenzent, u Bakera prawda tłucze z każdej strony – jego film to ironiczny portret sflaczałej męskości oraz czuła opowieść o odroczonym przez życie rachunku krzywd.




Jeśli filmy są lekcją empatii, nowe dzieło Luki Guadagnino zasługuje na miano masterclassu. Potrzeba było nie lada talentu i wrażliwości, aby zekranizować wydaną w 2015 roku powieść Camille DeAngelis i nie osunąć się przy w tym w eksces rodem z kina klasy B. Włoski twórca ma tę moc, dlatego opowieść o parze kanibali podróżujących przez amerykański Midwest okazuje się przede wszystkim czułym studium charakterów. Tak jak w "Tamtych dniach, tamtych nocach" reżyser portretuje bohaterów spętanych pragnieniami, spod władzy których nie są w stanie się wyzwolić. W związku z tym, że powracają tu motywy (fascynacja cielesnością, udręki i rozkosze okresu dojrzewania, badanie granic miłości) i aktorzy (Chalamet, Stuhlbarg, Sevigny, Harper) znani doskonale z poprzednich dzieł Guadagnino, ekranizacja powieści DeAngelis wydaje się naturalną kontynuacją jego artystycznej drogi. Jednocześnie jest to rzecz na tyle prowokująca i świeża, że trudno ją umiejscowić w którejś z szufladek współczesnego mainstreamowego kina.




Powiedzmy sobie szczerze: rok 2022 nie był udany dla fanów ekranizacji komiksów. Na szczęście w morzu przeciętności i bolesnych rozczarowań znalazło się miejsce dla jednej rajskiej wyspy. "Batman" to monumentalne widowisko, które zachwyca przede wszystkim swoją formą. Matt Reeves we współpracy z montażystą i operatorem zbudował wspaniały klimat. To świat mroczny, pogrążony w apatii, spowity oparami beznadziei. Robert Pattinson zaskakująco dobrze odnalazł się w nim jako mroczny mściciel w kostiumie człowieka-nietoperza. Colin Farrell zaś z powodzeniem wcielił się w rolę ikonicznego komiksowego złoczyńcy. "Batman" pozwolił zachować nam nadzieję, że kino komiksowe może oferować coś więcej niż tylko imitację scenariusza, bohaterów i masę mało ekscytujących i wtórnych efektów specjalnych. 




Złota Palma w Cannes i specjalna przegródka w naszym sercu. Po kapitalnym horrorze "Mięso" Julia Ducournau uderzyła z podwójną albo i potrójną mocą. Pompujący adrenalinę thriller, dramat o poszukiwaniu tożsamości, ostra jak brzytwa satyra, ponura dystopia, Cronenberg, Polański, cyberpunk, francuska ekstrema, kino kontemplacji – łatwiej byłoby napisać, czego w tym filmie nie ma. Reżyserka włącza cały ten popkulturowo-arthouse'owy szum w obręb własnego, fantastycznego języka i czyni zeń absolutnie nową jakość. Choć cytuje, nie jest epigonką. Choć dyskutuje, nie powiela cudzych myśli. Choć żongluje kilkunastoma żywiołami kina, nad każdym po mistrzowsku panuje. Wielka sprawa. Drugiego takiego filmu długo nie zobaczymy. 




Pixar wciąż potrafi zanimować niezłe arcydzieło, nawet jeśli nie rozbija już banku rok w rok. "To nie wypada" to przede wszystkim mistrzostwo budowania wielopiętrowej metafory. Czerwony zwierzaczek jest tu więc przede wszystkim symbolem miesiączki. Ale reżyserka Domee Shi opowiada zarówno o dojrzewaniu seksualnym, jak i emocjonalnym, a dorosnąć w jej filmie musi nie tylko młoda Meilin, ale i jej matka. Na dodatek ta wyjątkowo osobista i kulturowo specyficzna opowieść – zapis doświadczenia nastoletniej chińskiej imigrantki w Kanadzie początku XXI wieku – jest niezwykle uniwersalna. Nie każdy słuchał za młodu boysbandów, ale każdy spierał się kiedyś z rodzicami albo buntował przeciwko tradycji. Jasne, zwrot "film dla każdego" oznacza zazwyczaj "film dla nikogo". "To nie wypanda" przypomina jednak, że przystępność może być zaletą. Oto animacja, która pogodzi nie tylko młodych i starych, ale też fanów teen movie z fanami... monster movie.  




"Osobiste doświadczenia Carli Simón i współscenarzysty Arnau Vilaró zainspirowały ich do stworzenia "Alcarràs", dzięki czemu z ekranu bije rzadki autentyzm. Jednocześnie wizja reżyserki, obejmująca losy współczesnej rolniczej rodziny, zdradza pewne pokrewieństwo z arcydzielnym "Drzewem na saboty" Ermanno Olmiego czy "Cudami" Alice Rohrwacher. Dzieło wpisuje się w najlepsze tradycje kina o prowincji, które na gruncie europejskim reprezentowali zwłaszcza twórcy z Italii. Simón nie kopiuje jednak cudzego stylu, lecz stąpa własnymi, narracyjnymi ścieżkami" – czytamy w recenzji Wojciecha Tutaja. I dodajemy, że nie ma znaczenie, co jadacie w kinie na śniadanie, obiad i kolację. Epickie, naładowane emocjami i kontekstami "Alcarras" to danie na każde podniebienie. 




Tytuł nie kłamie. "Wszystko wszędzie naraz" to kino akcji, surrealistyczne science fiction, czarna komedia, rodzinna psychodrama i romans w jednym. To film, który mogliby wyreżyserować na spółkę Steven Spielberg, Terry Gilliam, Paul Thomas Anderson, Tsui Hark, siostry Wachowskie oraz Wong Kar Wai. Czyste szaleństwo, a zarazęm precyzyjnie napisana i zainscenizowana układanka. Jak czytamy w naszej recenzji: "Reżyserski duet Kwan/Scheinert: sięga do wywodzącej się z fizyki kwantowej rozszerzonej teorii strun, by następnie rzucić widzów w sam środek najbardziej odjechanego multiwersum ostatnich lat. (...) "Wszystko wszędzie naraz" jest jak smakowity bajgiel okraszony wszystkim, czego dusza zapragnie. Twórcy z właściwą sobie dezynwolturą, jakby od niechcenia, wprowadzają kolejne wątki. I choć wydaje się, że nie sposób połączyć tego wszystkiego w spójną całość, reżyserskie fikołki i akrobacje za każdym razem kończą się pełnym gracji lądowaniem".




"Glass Onion" to kolejny po "Ostatnim Jedi" film Riana Johnsona, który podzielił publiczność – choć tym razem obyło się bez roznoszenia reżysera na widłach przez rozwścieczony tłum. Okoliczność jest jednak zabawna, bo Johnson w "Glass Onion" rysuje przecież karykaturalny autoportret siebie jako człowieka, który, hmm, śmiało sobie poczyna z klasyką (zamieńcie tylko "Mona Lisę" na "Gwiezdne wojny"). Ale "śmiałe poczynanie" to w sumie trafny opis tego, co robi reżyser z formą i gatunkiem. Słowo-klucz dla "Glass Onion" to "bardziej" i pewnie właśnie owo "bardziej" nie każdemu przypasowało: Johnson rysuje tu wszystko dużo grubszą krechą niż poprzednim razem. W porównaniu z "Na noże" i satyra, i bohaterowie, i intryga, i nawet sam Benoit Blanc są zdecydowanie jaskrawsi. Trudno jednak nie docenić misternie ułożonych warstw tej filmowej cebuli: przekomarzanek z kryminalną konwencją, aktorskich popisów (Janelle Monáe!), bogactwa ekranowych smaczków, rozbuchanej strony realizacyjnej i wreszcie samej czystej frajdy, jaka bije z ekranu i udziela się widzom. A przynajmniej tym widzom, którzy układali ten ranking. 




Chyba mało kto spodziewał się, że kontynuacja kasowego hitu sprzed blisko czterech dekad odniesie aż tak wielki sukces. A jednak! "Top Gun: Maverick" to kino rozrywkowe z najwyższej półki: z prostą, lecz obdarzoną potężnym ładunkiem emocjonalnym fabułą, obłędnie zainscenizowanymi scenami podniebnych pojedynków, a także charyzmatyczną obsadą zdolną ożywić najbardziej stereotypowe postacie. Na czele aktorskiej armii stoi ON. Ostatnia wielka gwiazda Hollywood i artysta, który dla dobra filmu gotów jest przenosić góry. Panie i panowie, Tom Cruise. W "Mavericku" weteran Fabryki Snów przypieczętowuje status króla kaskaderskich wyczynów, a zarazem przypomina, że potrafi być świetnym aktorem dramatycznym. Top Cruise, Tom Gun.




Od jakiegoś czasu Steven Spielberg grał rolę miłego filmowego wujka. Dawał czytanki z amerykańskiej konstytucji ("Lincoln", "Czwarta władza"), snuł nostalgiczne popkulturowe wspominki ("Ready Player One", "West Side Story") albo po prostu opowiadał bajki ("BFG"). W "Fabelmanach" legendarny reżyser dociera wreszcie do sedna sprawy, czyli do siebie samego. "Fabelmanowie" to jego "Belfast", "Roma", "Licorice Pizza", "Pewnego razu… w Hollywood" i "Mank". Twórca "E.T." opowiada swoją prawie-że-autobiografię, pisze esej o kinie i sprawozdaje amerykańsko-żydowskie doświadczenie. Zwierza się z trzech najważniejszych relacji: z matką, ojcem i X muzą. Fakt i fikcja, sztuka i rzeczywistość spotykają się tu na równych prawach. Efektem tego połączenia jest film, który w równym stopniu bawi i wzrusza do łez. Spielberg – najwspanialszy Fable Man w dziejach ruchomych obrazów – pokazuje w nim, że jego życie i twórczość zawsze były ze sobą nierozerwalnie splecione. Na deser serwuje z kolei niezapomnianą lekcję kina z udziałem... Nie, tego Wam nie zdradzimy. Po prostu zobaczcie "Fabelmanów". Najlepiej na wielkim ekranie.