Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Gra+pozor%C3%B3w-127160
REACTION SHOT

Gra pozorów

Podziel się

Cud "Gry pozorów" polegał między innymi na tym, że nawet konserwatywni widzowie wychodzili z niej poruszeni.

(Nie wiem, czy ćwierć wieku to wystarczający okres ochronny, zważywszy na naszą dziecinnie spoilerofobiczną teraźniejszość, ale na wszelki wypadek ostrzegam: w tym Reaction Shocie piszę swobodnie o dużej fabularnej przewrotce, której film "Gra pozorów" zawdzięcza część swojej sławy.)

29 marca bieżącego roku upłynie 25 lat od momentu, w którym na oscarowym podium stanął Irlandczyk Neil Jordan, by odebrać statuetkę za oryginalny scenariusz "Gry pozorów" (1992): niezależnej irlandzko-brytyjsko-japońskiej produkcji, która z jednej strony umocniła pozycję rodzącej się dopiero kinematografii narodowej (jej pierwszym hitem była "Moja lewa stopa" [1989]), a z drugiej naruszała z wdziękiem co najmniej kilka tabu. Cud "Gry pozorów" polegał między innymi na tym, że nawet konserwatywni widzowie wychodzili z niej poruszeni, gorąco kibicując jednej z najbardziej niekonwencjonalnych par, jakie widziało światowe kino.

Pamiętam do dziś, jak bardzo tamtej oscarowej nocy Jordan zdawał się nie pasować do hollywoodzkiego blichtru. Wyszedł na scenę lekko spocony, dłubał w uchu w trakcie przemowy dziękczynnej i otwarcie żartował, że dopiero co wrócił z toalety. Była w tym lekko uwodzicielska, quasi-proletariacka obsceniczność, której wówczas nie potrafiłem jeszcze zidentyfikować jako cech charakterystycznych dla wyspiarskiego seksapilu. Co ciekawe (a co siłą rzeczy doceniłem dopiero później), aparycja i zachowanie Jordana korespondowały z otwierającymi minutami jego filmu, w których podobny urok roztaczał wokół siebie Jody (Forest Whitaker): brytyjski żołnierz uwodzący irlandzką dziewczynę, Jude (Miranda Richardson), w prowincjonalnym lunaparku gdzieś nieopodal Belfastu. Jody też jest spocony, lekko obsceniczny i uwodzicielski w sposób naruszający społeczne normy – między innymi każe Jude trzymać się za rękę podczas oddawania moczu, po czym całuje ją łapczywie w sekundę po zakończeniu czynności.

Whitaker zachowuje swą uwodzicielskość nawet wówczas, kiedy towarzysząca mu dziewczyna okazuje się wabikiem IRA, a porwany przez organizację Jody trafia pod kuratelę innego jej bojownika, Fergusa (Stephen Rea). Kiedy Fergus chce się upewnić, czy Jody faktycznie widział jego twarz przed założeniem mu na głowę czarnego worka, ten odpowiada: "Tak; masz zabójczy uśmiech i buzię dziecka, przystojniaku". Od tego pierwszego – nie do końca zaakceptowanego, ale i nie do końca odrzuconego – komplementu, zaczyna się dziwna gra między Jodym a Fergusem, zajmująca czterdzieści minut filmu i tworząca niemalże odrębną minicałość. Związki zawodowe brytyjskich aktorów krytykowały Jordana za obsadzenie w roli Jody'ego aktora amerykańskiego, a znawcy twierdzą, że północnolondyński akcent jest w wykonaniu Whitakera zaledwie poprawny – ale mimo to można śmiało stwierdzić, że to właśnie on jest najmocniejszym atutem całej (i tak silnej) aktorskiej stawki w "Grze pozorów". Gdyby tak nie było, obsesja, jaką żywi na jego punkcie Fergus, nie byłaby wiarygodna.

"Gra pozorów" ma jeden z najpiękniej skonstruowanych scenariuszy w historii kina.
Michał Oleszczyk
Tak jak miało to miejsce w pierwszej wersji tej opowieści, napisanej przez Jordana w połowie lat osiemdziesiątych jeszcze jako "Żona żołnierza" (tytuł zmienił się później za podszeptem Stanleya Kubricka), Fergus godzi się odwiedzić dziewczynę Jody'ego po jego śmierci (następującej jednak nie w wyniku republikańskiej egzekucji, co do której Fergus przeżywał intensywne wahania, ale przez głupi przypadek: Jody'ego potrąca brytyjski wóz opancerzony, jadący mu na odsiecz). Fergus zaszywa się więc w Londynie jako nielegalny robotnik imieniem Johnny i to w tym wcieleniu poznaje fryzjerkę Dil (Jaye Davidson), otoczoną aurą tajemnicy i groszowego glamouru w stopniu równie fascynującym, co luksusowa call girl (zagrana przez Cathy Tyson), wożona przez bohatera wcześniejszego filmu Jordana, czyli "Mony Lisy" (1986), stanowiącej niemalże dosłowną rozgrzewkę do "Gry".

Flirt Johnny'ego z Dil staje się coraz gorętszy – w czym nie byłoby nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że Johnny ukrywa znajomość z zabitym partnerem dziewczyny, a w trakcie wykonywanego przez Dil fellatio fantazjuje o zaświatowym, radosnym, grający w krykieta Jodym. Już wkrótce jednak gnębiony nieczystym sumieniem Fergus/Johnny odkryje, że nie tylko on zataił coś przed swą nową miłością: w trakcie kolejnej gry wstępnej okazuje się bowiem, że Dil jest (przynajmniej anatomicznie) mężczyzną. (To ten szczegół różni "Grę pozorów" od "Żony żołnierza" i to on sprawił, że Jordan wreszcie poczuł, że opowiedzenie całej historii ma sens.) Jeszcze zanim IRA upomni się o swego bojownika i zleci mu kolejne – tym razem samobójcze – zadanie, Fergus będzie musiał odpowiedzieć sobie, kim tak naprawdę jest.

Oscar Oscarem, ale pewne fakty pozostają ewidentne niezależnie od nagród: "Gra pozorów" ma jeden z najpiękniej skonstruowanych scenariuszy w historii kina. Nie dziwi to o tyle, że Jordan najpierw zasłynął jako człowiek pióra (jego wielokrotnie nagradzana proza publikowana jest od roku 1976), a pierwszy film – "Anioł" (1982) – nakręcił dopiero w kilka lat po książkowym debiucie. Literackość scenariusza "Gry pozorów" – tekstu pełnego subtelnych refrenów, szkatułkowych historii zamkniętych w innych historiach, a także tożsamości zapakowanych w inne tożsamości niczym w połyskliwe sreberka – jest tak kunsztowna i finezyjna, że w pierwszym kontakcie z gotowym filmem można niemal przeoczyć fakt, jak bardzo jest transgresyjny. Tabu narodowe, rasowe, seksualne  – wszystkie one splecione są w spójny warkocz, szczelnie oplatający centralną fascynację Fergusa Jodym, trwającą nawet po śmierci tego ostatniego.



Dziś, kiedy miejsce "Gry pozorów" w kanonie filmowym jest oczywiste i niewzruszone, można niemal zapomnieć, że był to film niesłychanie trudny do sfinansowania z winy kontrowersyjnego tematu.
Michał Oleszczyk
Co więcej, cała ta wielopasmowa i nieoczywista historia dodatkowo ozdobiona zostaje świadomą stylizacją na film noir, melodramat, a nawet na musical. Powracająca w trzech różnych wersjach piosenka tytułowa ("The Crying Game", czyli dosłownie "Gra we łzy") jest idealnym lejtmotywem, opisującym miłość jako wysoce zrytualizowany, dwustronny performance kochanków, ze scenariuszem odgrywanym przez stulecia w niezmienionej formie ("Dość już się nagrałem / W grę we łzy. / Najpierw są pocałunki, potem są westchnienia"). W filmie dwa razy słyszymy oryginalną wersję Dave'a Berry'ego z roku 1964; wersję samej Dil, delikatnie zamarkowaną przez Jaye'a Davidsona (zdubbingowanego przez Kate Robbins; kolejna szarada!) na spowitej różowym światłem scenie, w sukni ze złotego brokatu; a wreszcie – pod napisami końcowymi – popowo-liryczną aranżację Boya George'a, stanowiącą perwersyjny rym z otwierającą całość balladą Percy'ego Sledge'a pt. "When a Man Loves a Woman". 

Łatwość i elegancja, z jaką wszystkie te pozornie sprzeczne elementy łączy ze sobą Jordan zarówno pod względem scenariuszowym, jak i reżyserskim, zadziwiają po dziś dzień. Sposób, w jaki irlandzki twórca pożenił tu odniesienia do bolesnych nacjonalistycznych napięć w swej ojczyźnie (symbolizowanymi dodatkowo przez znaczące w fabule gry sportowe: brytyjski krykiet i irlandzki hurling) z erotyczną fantazją, a nawet z subtelnymi wtrętami autobiograficznymi (pierwsze ujęcie to panorama wzdłuż kolejowego mostu nieopodal Laytown, na którym zmarł w trakcie wędkowania ojciec reżysera), jest popisem poetyckiej inwencji i talentu gawędziarskiego zarazem.

Wszystkiemu temu towarzyszy oczywiście bezbłędny zespół aktorski, włącznie z odkrytym na potrzeby filmu Davidsonem – bez doświadczenia aktorskiego i zasugerowanym reżyserce obsady Susie Figgis przez samego Dereka Jarmana. Davidson – prywatnie model i homoseksualista nigdy wcześniej niewystępujący w kobiecych strojach – przystąpił do zadania z ogromną tremą i mimo ewidentnego sukcesu (oscarowa nominacja, jedna z sześciu otrzymanych przez film) postanowił nie kontynuować obiecującej kariery (nie licząc pojawienia się jako egipski bóg Ra w pamiętnym najntisowym sci-fi cringe'u, czyli w "Gwiezdnych wrotach" [1994]). Zmęczona twarz Stephena Rea (o którym Jordan mówi wprost jako swym alter ego) stanowi idealny łącznik pomiędzy licznymi światami, po jakich porusza się Fergus – niezdolny do zapuszczenia korzeni nigdzie poza więzieniem. Jeśli dodać do tego wspomnianego już Whitakera oraz Mirandę Richardson, pokazującą tu dwie twarze równie odległe, co te zagrane przez Davidsona (blond dziewczyna z sąsiedztwa i ruda femme fatale), a wreszcie Jima Broadbenta jako milczącego w kluczowych momentach historii barmana, mamy obsadę idealną, sfotografowaną przez operatora Iana Wilsona w przeróżnych, zawsze perfekcyjnie dobranych szerokoekranowych kompozycjach – włącznie z absolutnym tour de force, jakim jest zmysłowa świątynia tiulu, luster i różowych odblasków, czyli sypialnia Dila.

1992-Crying-Game-The-07.jpg


Osobiście oddałbym wiele, by dotrzeć do jakichś statystyk ujawniających, jak wielu widzów faktycznie "dało się nabrać" na kobiecość Dila.
Michał Oleszczyk
Dziś, kiedy miejsce "Gry pozorów" w kanonie filmowym jest oczywiste i niewzruszone, można niemal zapomnieć, że był to film niesłychanie trudny do sfinansowania z winy kontrowersyjnego tematu – producent Stephen Wooley dokonywał istnych cudów księgowania, a w pewnym momencie, by wybłagać jakikolwiek wkład finansowy brytyjskiej telewizji publicznej, zagroził w liście do decydentów, że w razie nieotrzymania pieniędzy "podpali się w telewizyjnym hallu". Udział środków publicznych udało się zapewnić tylko dzięki fortelowi z fałszywym zakończeniem, nakręconym przez Jordana bez intencji użycia go w filmie (zakochani Fergus i Dil odchodzą w bożonarodzeniową uliczkę, planując wczasy na Barbados i wypowiadając ostatnią kwestię filmu, znajomą skądinąd: "Nikt nie jest doskonały").

Także marketing ukończonego filmu w Wielkiej Brytanii bynajmniej nie był zadaniem łatwym: jak zauważyła krytyczka filmowa Ashley Clark, angielscy widzowie niekoniecznie pragnęli zanurzać się w duchowe i erotyczne dylematy ochotnika IRA w roku, w którym w samym Londynie miało miejsce w sumie 40 terrorystycznych ataków tej organizacji. Mimo to krytycy filmowi stanęli we większości za filmem, wpływowy Derek Malcolm z "Guardiana" nazwał "Grę" nawiększym osiągnięciem Jordana, a jeden z dwóch krążących w kinach trailerów w ogóle nie zawierał scen z filmu, zamiast tego bombardując widzów łańcuszkiem cytatów z ekstatycznych recenzji. Strategia pomogła średnio, wpływy do kas były takie sobie i film okazał się klapą na rodzimym rynku.

Wszystko zmieniło się, kiedy za amerykańską dystrybucję filmu zabrali się bracia Weinsteinowie z Miramaxu: po wrześniowej premierze na Nowojorskim Festiwalu Filmowym film wszedł do wąskiej dystrybucji w listopadzie, by w lutym 1993 roku cieszyć się już dystrybucją szeroką – wzmocnioną nie tylko oscarowymi nominacjami, ale intensywnym marketingiem szeptanym, skupionym na kwestii fabularnego "sekretu" i "twistu", o którego nieujawnianie upraszano zarówno dziennikarzy, jak i widzów. Ta strategia – zadłużona jeszcze w dystrybucyjnych "gimmickach" Williama Castle'a, a także w prestiżowych filmach w rodzaju "Psychozy" (1960) Hitchcocka czy "Widma" (1955) Clouzota – opłaciła się Weinsteinom w dwójnasób. Poczucie "współuczestnictwa w sekrecie", połączone z elegancko noirowym plakatem zaprojektowanym na rynek amerykański – przestawiającym tajemniczą, czarno-białą Mirandę Richardson jako femme fatale ze spluwą dymiącą w aksamitnym mroku – okazało się magiczną formułą. 

Osobiście oddałbym wiele, by dotrzeć do jakichś statystyk ujawniających, jak wielu widzów faktycznie "dało się nabrać" na kobiecość Dila i nie domyśliła się jego transseksualnego status od jego pierwszej sceny. Pauline Kael, bogini amerykańskiej krytyki filmowej, nie recenzowała już regularnie filmów w momencie premiery "Gry pozorów" (odeszła na emeryturę rok wcześniej), ale w jednym z ostatnich udzielonych za życia wywiadów wyśmiała rzekomy "sekret" jako oczywisty. Sam Jordan w komentarzu audio obecnym na wydaniu DVD/Blu-ray z 2017 roku, firmowanym przez British Film Institute, mówi, że po latach nie może wyjść z podziwu, że rzesze widzów od razu nie rozpoznało w Davidsonie mężczyzny – i przypisuje to ogromnej różnicy świadomości społecznej, jaka dzieli wczesne lata dziewięćdziesiąte od dnia dzisiejszego ("Priscilla, królowa pustyni" [1994] i filmowa wersja "Klatki dla ptaków" [1996] powstały dopiero po "Grze pozorów".)

O czym koniec końców jest "Gra pozorów"? Jody cytuje w pewnym momencie słynną anegdotę o skorpionie i żabie – przypisywaną Orsonowi Wellesowi i faktycznie obecną w jego "Poufnym raporcie" (1955) – w której skorpion żądli żabę w połowie rzecznej przeprawy, skazując i siebie, i przewodniczkę, na pewną śmierć. Skorpion tłumaczy się genami ("Nic na to nie poradzę, taka już moja natura"), a Jody stwierdza z kolei, że w naturze Fergusa jest dobro i dlatego koniec końców musi postąpić dobrze. Sam Fergus cytuje z kolei Jody'emu św. Pawła: "Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce" (1Kor 13, 12), czyniąc właściwym tematem filmu dojrzewanie – pojęte jako zrzucanie z oka bielma przyzwyczajeń. To dojrzewanie dotyczy Fergusa, ale dotyczy też poniekąd nas samych. Nie ulega wątpliwości, że od roku 1992 światowa publiczność dorosła i dziś być może nie nabrałaby się już na genderowy twist "Gry pozorów" równie masowo. Dość powiedzieć, że podczas wspomnianej na początku tego tekstu oscarowej nocy Jaye Davidson był tuż po swych 25. urodzinach, a 21 marca roku bieżącego zamieszkały w Paryżu były aktor ukończy lat 50. Chciałoby się zacytować Dil, uspokajającą Fergusa tuż po odkryciu przezeń płci partnera: "Szczegóły, kochanie, szczegóły". Ale o ile nasza gra z płcią może być od czasu do czasu wygrana, o tyle gry z czasem nie wygrała jeszcze ani żadna żaba, ani żaden skorpion spośród nas. Nie leży to w naszej naturze.
23