Artykuł

Spece od drugoplanowych kreacji

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Spece+od+drugoplanowych+kreacji-63146
Drugoplanowi

W życiu aktora nie ma sprawiedliwości. Próżno szukać jednego przepisu na udaną karierę, określonego zbioru cech, które gwarantowałyby, że z aktorskiego Kopciuszka dany artysta przedzierzgnie się w salonowego lwa, błyszczącego w blasku fleszy i puszącego się na czerwonych dywanach. Jedni mimo ograniczonego talentu z łatwością wspinają się na szczyty sławy, zdobywają pierwszoplanowe role i milionowe gaże, inni zaś – choć zdolniejsi, bardziej charyzmatyczni i dotknięci palcem bożym, aby dostać się na szczyty, pokonać muszą trudniejszą drogę. Nie trzeba jednak grać głównych ról, by zawłaszczyć dla siebie całe filmy.

W hollywoodzkim kinie ostatniej dekady mnóstwo jest obrazów skradzionych przez drugoplanowych geniuszy, błyskotliwych artystów, którzy swym magnetyzmem przyćmiewają największe gwiazdy. I choć statystyczny zjadacz filmowego chleba wybiera się do kina po to, by po raz wtóry zobaczyć nieświeżego Bruce’a Willisa, przygaszonego Toma Cruise’a, urodziwą, choć nudną Kate Beckinsale i nierówną Cameron Diaz, niejednokrotnie jego uwaga zostaje przekierowana na twarze mniej znane, ale wyrazistsze. Najwybitniejsi spece od drugoplanowych kreacji potrzebują kilku scen, czasem zaledwie kilkudziesięciu sekund, by na lata zapaść w pamięć widzów.



"Wybuchowa para" Jamesa Mangolda, która wchodzi właśnie na nasze ekrany, pokazuje, że dzisiejsze kino coraz bardziej ceni speców od drugiego planu. Bo choć w tej sensacyjnej komedii pierwszoplanowe role odgrywają aktorzy znani z kolorowych rozkładówek i plotkarskich rubryk, w tle pojawiają się aż trzy twarze dobrze znane wszystkim miłośnikom kina, a nieobecne w panteonie hollywoodzkich celebrytów. Peter Sarsgaard wraz z  ciamajdowatym wrażliwcem, Paulem Dano, oraz Violą Davis tworzy drugi plan, który talentem i pracowitością obdzielić mógłby cały zastęp hollywoodzkich gwiazd.  

Lepsi wrogowie dobrego

Aktorska trójca, która u Mangolda zapełnia filmowe tło, to prawdziwi eksperci od sabotażu. Kiedy przed jedenastu już laty na ekranach kin pojawiało się "Nie czas na łzy" Kimberly Peirce, wśród znakomitych Hilary Swank i Chloë Sevigny błyszczał Peter Sarsgaard. Jego roli nie da się zapomnieć, niełatwo wymazać z pamięci prymitywnego i okrutnego Johna o delikatnej twarzy amerykańskiego aktora. Paradoksalna uroda Sarsgaarda czyni go wyjątkowym, pozwala łatwiej zapamiętywać dramatyczne kreacje z "Jarhead…" Mendesa czy niedawnego "Była sobie dziewczyna" Lone Scherfig.



O tym, że charakterystyczna twarz bywa przepustką do kinowej kariery, przekonuje także Paul Dano. Młody artysta w ostatnich latach wyrasta na jednego z ciekawszych aktorów drugiego planu. Podobnie jak starszy kolega, z którym spotkał się na planie "Wybuchowej pary", Dano także potrafi błyszczeć, znajdując się w dalekim tle. Radzi sobie nawet wtedy, gdy na pierwszym planie znajdują się aktorzy wybitni, jak w "Balladzie o Jacku i Rose", w którym Dano stworzył jedną ze swych najlepszych kreacji. Rok późniejszej w "Małej Miss" oczarowywał, wcielając się w zbuntowanego, milczącego  nastolatka, a swą prawdziwą klasę pokazał u boku Daniela Day-Lewisa (wcześniej spotkali się w "Balladzie…") – za niepokojącą, kapitalną kreację w "Aż poleje się krew" P. T. Andersona otrzymał nominację do nagrody BAFTA. 



Że lepsze bywa wrogiem dobrego (a nawet bardzo dobrego), przekonuje także kariera  Violi Davis. Dziś samo jej pojawienie się na ekranie sprawia, że szanujący się kinoman skupia na niej wzrok. Bo Davis to magnetyczna bestia, która zawłaszcza ekran i niczym czarna dziura pochłania naszą uwagę. Nie potrzebuje do tego wielkich dialogów, ani dużych scen, czasem wystarczy jej jedna minuta, by na lata wbić się w pamięć. Tak jak w "Wątpliwości" Johna Patricka Shanleya. Mając u swego boku Philipa Seymoura Hoffmana, niezrównaną Meryl Streep i będącą w życiowej formie Amy Adams, Davis ukradła dużą część filmowej opowieści Shanleya. Wcielając się w postać matki czarnoskórego chłopca, domniemanej ofiary księdza-pedofila, pokazała, że aktorski geniusz potrafi rozbłysnąć bardzo szybko. W przeszło półtoragodzinnej fabule pojawiała się na ekranie zaledwie na kilka chwil, ale nie ma chyba jednego widza "Wątpliwości", któremu jej rola zdołałaby umknąć. Nie umknęła ona Akademii Filmowej, która za epizodyczną rolę przyznała Davis nominację do Oscara. Na nagrody zasługuje także inna, mniej znana kreacja ciemnoskórej aktorki – rola Lyndy w serialu "Wszystkie wcielenia Tary".  Postać ekscentrycznej artystki, która poświęciła życie rodzinne w imię niezrozumiałych ideałów, dzięki Davis ożyła, a sama aktorka momentami przyćmiewała – genialną przecież – Toni Collette



Panie na plan (drugi)

Kino nie lubi ścisłych specjalizacji. Aktorzy chętnie zrywają z siebie etykiety przyklejane przez krytyków i widzów, reżyserzy utożsamiani z autorskimi obrazami angażują się często w stricte komercyjne projekty, a spece od kasowych blockbusterów ochoczo zapraszają nas do intymnych, osobistych opowieści. Jakkolwiek niechętnie aktorzy godziliby się na umieszczanie ich w ściśle opisanych szufladkach, czasem nie sposób oprzeć się pokusie, by jednych uznawać za mistrzów komedii, innych za wirtuozów psychologicznego dramatu, jeszcze innych zaś – za rekinów drugiego planu.

Do tej ostatniej kategorii zaliczyć można z pewnością Marisę Tomei. Czterdziestosześcioletnia aktorka na liście nagród i nominacji, które otrzymała w całej swojej karierze, nie ma ani jednej, która przypadłaby jej za rolę główną, wszystkie zaś dotyczą kreacji drugoplanowych. I choć za udział w "Oskarze" Johna Landisa, gdzie partnerowała Sylwestrowi Stallone'owi, Tomei zdarzyło się otrzymać nominację do Złotej Maliny, w jej "gablotce" więcej jest pozytywnych wyróżnień. Choćby Oscar za kapitalną rolę Mony w komedii "Mój kuzyn Vinny". Mimo wielkiego sukcesu tamtej produkcji Jonathan Lynna, Tomei nie zrobiła zawrotnej kariery aktorki pierwszoplanowej, a nagroda Akademii nie okazała się dla niej trampoliną. Przez lata tworzyła jednak znakomite kreacje drugoplanowe. W "Za drzwiami sypialni" Todda Fielda wcielała się w kobietę uwikłaną w trudne miłosne relacje, za co otrzymała nominację do Oscara. W "Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz" Lumeta grała kobietę zmęczoną ciągłym emocjonalnym chłodem zdradzającą swego męża, zaś w "Zapaśniku" stworzyła jedną z życiowych kreacji.

Tomei nie jest zresztą jedyną aktorką, której służą drugoplanowe role. Na nową gwiazdę tego rodzaju aktorstwa wyrasta bowiem Rebecca Hall, jedno z aktorskich objawień dekady. Brytyjska artystka w ciągu krótkiej filmowej kariery zdążyła bowiem stworzyć  co najmniej kilka znaczących kreacji, ani razu nie grając pierwszych skrzypiec. Ponętna kochanka we "Frost/Nixon" Rona Howarda, współczująca siostra w bardzo udanym telewizyjnym filmie "Einstein i Eddington" Philipa Martina, ironiczna Rebecca z "Miłosnej układanki" Toma Vaughana, wreszcie Vicky z "Vicky Cristina Barcelona" Allena i Emily z "Doriana Graya" Olivera Parkera – w ciągu pięciu ostatnich lat swą delikatną urodą, wrażliwością i talentem zdobywała uwagę publiczności i krytyków. Hall potrafi bowiem wyłaniać się z drugiego planu: bez kokietowania widza, bez sięgania po ostre aktorskie środki – samym byciem przed kamerą, subtelną, zbudowaną z niuansów grą podbija ekran.



O sile drugoplanowych ról przekonuje od lat także Patricia Clarkson. Artystka, która nie stworzyła dotąd wybitnej pierwszoplanowej kreacji, jest za to jedną z najwytrawniejszych ekranowych złodziejek, które potrafią skraść nasze serca. W "Sztuce wysublimowanej fotografii" Lisy Cholodenko, "Wizycie u April" Petera Hedgesa, "Daleko od nieba" Haynesa, "Dróżniku" Thomasa McCarthy’ego i Allenowskim "Co nas kręci, co nas podnieca" Clarkson dokonywała niezwykłej sztuki sabotażu – przejmowała na własność kolejne opowieści, wychodziła przed szereg, przyćmiewając zarazem pierwszoplanowe postaci.



W świecie piłki nożnej funkcjonuje przekonanie, że niektóre drużyny znakomicie radzą sobie na boisku jedynie wtedy, gdy nie występują w roli faworyta. Skazywane na pożarcie pokazują lwi pazur i potrafią wspiąć się na wyżyny, tracą natomiast swoje walory, gdy przychodzi im zmierzyć się ze słabeuszami. Podobnie jest chyba z częścią aktorów drugoplanowych, którzy – jak Clarkson czy Tomei –  świetnie radzą sobie wówczas, gdy wcale nie mają błyszczeć, kiedy zaś otrzymują role główne, nie wypadają równie wiarygodnie. Do grupy tej należy również Amy Adams. Młoda aktorka, która dzięki roli młodej, nieśmiałej zakonnicy w "Wątpliwości" zdobyła nominację do Oscara, w pierwszoplanowych rolach wypada nieco gorzej, czego dowodziła kolejno w "Zaczarowanej", "Julie i Julii" Nory Ephron i "Oświadczynach po irlandzku" Tuckera.

Maszyny do grania

Wśród lwic drugiego planu próżno szukać jednej samicy-alfa. Nie sposób bowiem określić, która z wymienionych wyżej pań rządzi drugim planem w ciągu ostatnich lat. O ile "rywalizacja" charyzmatycznej Violi Davis, młodej Rebecki Hall, intrygującej Tomei i wytrawnej Patricii Clarkson (a także Penelope Cruz i Cate Blanchett) pozostaje raczej nierozstrzygnięta, o tyle wśród lwów drugiego planu berło dzierży Stanley Tucci. Nie ma dziś drugiego aktora, który w swym dorobku miałby tyle równie udanych drugoplanowych kreacji, co właśnie Tucci. W ostatnich latach jest on prawie jak Kasia Cichopek – amerykański gwiazdor zdaje się być wszędzie. Od Cichopek różni go jednak wiele, przede wszystkim – talent.

Tucci gra dużo, za każdym razem proponuje jednak zupełnie nową kreację. Inaczej niż większość aktorów nie powtarza wciąż tej samej roli i nie boi się sięgać po nowe środki. W "Nostalgii anioła" Petera Jacksona wcielał się więc w przerażającego mordercę głównej bohaterki, spokojnego pana z sąsiedztwa, który hodował w sobie zło, a w "Julie i Julii" w niezrównany sposób dotrzymywał kroku Meryl Streep, wcielając się w męża Julii Child, kochającego pantoflarza tak ciepłego i dowcipnego, że nie sposób go było nie polubić. Tucci jest troszkę jak dobry autor muzyki filmowej – nie stara się, by jego dzieło przyćmiło resztę artystów, na siłę nie przenosi akcentów, ale sumiennie dokłada cegiełki do większych artystycznych budowli. Pokorny, pozbawiony chęci dominacji wyrasta na jednego z największych dziś mistrzów drugiego planu. Wypada autentycznie niemal w każdej  konwencji – przekonywał w "Pokojówce na Manhattanie", komedii romantycznej Wayne’a Wanga, sprawdzał się jako Stanley Kubrick w "Peter Sellers – Życie & Śmierć" Stephena Hopkinsa i w mrocznej "Drodze do zatracenia" Mendesa, a w błahym "Diabeł ubiera się u Prady" Davida Frankela uwodził rolą rozkochanego w modzie geja. Bo Tucci to prawdziwa maszyna do grania, aktor uniwersalny i każdorazowo charakterystyczny, naznaczający swoje role i budujący je z subtelnych gestów, słów, psychologicznych półcieni.

Wśród rekinów drugiego planu nie jest jednak przywódcą niepodważalnym. Po płetwach depcze mu bowiem całkiem imponująca grupa aktorów. Jest wśród nich choćby Djimon Hounsou, pochodzący z Beninu aktor, którego talent jest równie wyrazisty, co jego na wskroś męski magnetyzm. Właśnie dzięki niemu przykuwa nasze spojrzenia i utrzymuje zainteresowanie granymi przez siebie postaciami. Kiedy przed laty pojawił się w "Gladiatorze" Scotta, jasnym było, że wkrótce jego kariera nabierze tempa. Dzięki rolom w "Krwawym diamencie" Zwicka i niedocenionym u nas filmie Jima Sheridana "Nasza Ameryka" Hounsou otrzymał dwie nominacje do Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego. Nie dziwi zwłaszcza wyróżnienie za drugi z wymienionych filmów, w którym stworzył poruszający portret artysty mierzącego się z AIDS i nadchodzącą śmiercią. 



W grupie pościgowej, która depcze po piętach Tucciemu, jest także stary wyjadacz, Chris Cooper, aktor wybitny, obdarzony niezwykłą, surową urodą, która jest dla niego nie tyle atrybutem, co aktorskim narzędziem. Mimo że jego kariera trwa już od kilku dekad, świat poznał Coopera dopiero jedenaście lat temu. W "American Beauty" stworzył on bowiem jedną z takich ról, których nie sposób zapomnieć. Surowy ojciec, miłośnik broni i przeciwnik gejów skrywający swój homoseksualizm to rola, która mogłaby być wyzwaniem dla każdego aktora. Cooper nie tylko je podjął, ale też podołał mu najlepiej, jak można to sobie wyobrazić. Szybko przypomnieli sobie o nim kolejni twórcy, a w filmografii Coopera zaroiło się od świetnych drugoplanowych ról: w "Niepokonanym Seabiscuicie" Gary’ego Rossa, "Adaptacji" Spike'a Jonze'a, "Ściśle tajnym" Billy'ego Raya i "Capocie" Bennetta Millera.

Szukanie trampoliny

W ostatnim spośród tych filmów Cooper miał zresztą okazję spotkać się z innym mistrzem drugiego planu – Philipem Seymourem Hoffmanem. Jeden z najważniejszych aktorów ostatniej dekady, zanim zgarnął Oscara za rolę Trumana Capote'a, dał się poznać jako świetny drugoplanowy aktor. Nie sposób zapomnieć jego kreacji z "Happiness" Todda Solondza, roli Rusty’ego z "Bez skazy" Schumachera, ani fantastycznego epizodu z "Magnolii" P.T. Andersona, w którym kilkunastosekundowymi scenami bez jednego wypowiedzianego słowa przyćmiewał wszystko i wszystkich. Hoffman wciąż nie traci formy, mimo że ze speca od drugiego planu zamienił się w aktora pierwszoplanowego  (m.in. "Rodzina Savage" Tamary Jenkins), wciąż potrafi ukraść film, mając do zagrania mniej istotne postaci, jak choćby w "Wojnie Charliego Wilsona" Mike’a Nicholsa, za rolę w której otrzymał nominację do Oscara.

Pisząc o aktorach drugiego planu, nie można zapomnieć o artystach szczególnych, takich, których nie podobna określić jako specjalistów od drugoplanowych kreacji, ale którzy w swej karierze stworzyli zupełnie niezapomniane drugoplanowe kreacje. Choćby o Woodym Harrelsonie, amerykańskim gwiazdorze, który po latach przeciętności w minionym roku stworzył dwie interesujące, choć skrajnie różne kreacje. Najpierw objawił swój komediowy talent, wcielając się w twardziela walczącego z żywymi trupami w "Zombieland" Rubena Fleischera, później zaś stworzył jedną z życiowych kreacji w "The Messenger" Orena Movermana, w którym wcielił się w niemłodego żołnierza, którego codziennym zadaniem jest informowanie rodzin o śmierci żołnierzy walczących w Iraku.

Rola Harrelsona z pewnością przejdzie do historii drugoplanowego aktorstwa jako jedna z ciekawszych w pierwszej dekadzie XXI wieku. Znajdzie się tutaj w iście doborowym towarzystwie. Obok z pewnością będzie się bowiem wymieniać niezwykłą kreację Jackiego Earle’a Haleya z "Małych dzieci" Todda Fielda. Aktor, który do 2006 roku pozostawał niemal zupełnie nieznany, cztery lata temu zagrał zapewne rolę swojego życia. Wcielając się w postać pedofila, stworzył przerażająco dogłębny portret człowieka wewnętrznie skonfliktowanego. I nawet jeśli nigdy już nie stworzy roli równie udanej (a wystąpił niedawno m.in. w "Wyspie tajemnic" Scorsese i nowym "Koszmarze z ulicy Wiązów"), jego rola w "Małych dzieciach" raczej nigdy nie zniknie z pamięci wielu kinomanów.

Podobny los czeka także kilku innych twórców, którzy w ostatnich latach z drugiego rzędu wychodzili przed aktorski szereg, by na moment zawładnąć filmem, przejąć kontrolę nad nami, przykuć wzrok i zepchnąć w cień resztę obsady. No bo jak zapomnieć rolę stetryczałego dziadka granego przez Alana Arkina w "Małej Miss" Jonathana Daytona i Valerie Faris, czy też kreację Christopha Waltza z "Bękartów wojny" Tarantino?

W amerykańskim kinie ostatniej dekady niewiele mieliśmy aktorskich objawień, nowych nazwisk, które zamieszałyby wśród "pierwszoplanowych" aktorów. Zdarzały się pojedyncze role, uwypuklały się talenty już wcześniej znane, ale niewielu pojawiło się nowych artystów, którzy zepchnęliby z piedestału przykurzone i czasem średnio utalentowane gwiazdy. Na tym tle drugi plan wydaje się o niebo ciekawszy. To tutaj dochodzą do głosu wielkie, choć mało znane talenty.

Patrząc na kolejne role drugoplanowych aktorów, łatwo dostrzec niezwykłą energię Violi Davis i wyczuć artystyczne feromony Rebecki Hall. Czasem w krótkich, z pozoru nieistotnych scenach objawia się bowiem jakaś aktorska magia, talent w czystej postaci. Jego wielkość widoczna jest zwłaszcza po czasie, gdy po jedenastu latach i kilku tysiącach obejrzanych filmów wciąż mamy przed oczami twarz Petera Sarsgaarda z "Nie czas na łzy"; kiedy przypominamy sobie wszystkie wspaniałe, drugoplanowe kreacje z filmów Eastwooda (wymienić by trzeba Tima Robinsa, Morgana Freemana, Laurę Linney), Sama Mendesa czy Paula Thomasa Andersona (świetne drugie plany w "Boogie Nights", "Lewym sercowym", "Aż poleje się krew", przede wszystkim zaś – w "Magnolii"). Bo choć drugoplanowi aktorzy nigdy nie będą raczej rządzić w plotkarskich portalach, a niedzielnym kinomanom ich nazwiska mówić będą niewiele, to właśnie oni dokonują czasem najbardziej spektakularnych filmowych kradzieży, kiedy na naszych oczach odbierają show bardziej znanym kolegom, pokazując, że w kinie nie liczy się ilość, lecz jakość minut spędzonych na ekranie.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones