WENECJA 2022: Recenzujemy "Nie martw się, kochanie" i "Duchy Inisherin"

https://www.filmweb.pl/news/WENECJA+2022%3A+Recenzujemy+%22Nie+martw+si%C4%99%2C+kochanie%22+i+%22Duchy+Inisherin%22-147643
WENECJA 2022: Recenzujemy "Nie martw się, kochanie" i "Duchy Inisherin"
Na Lido wciąż upał. Temperaturę podnoszą premiery najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku. Adam Kruk obejrzał właśnie najnowsze dzieło Olivii Wilde – "Nie martw się, kochanie" (o którym pisaliśmy ostatnio w kontekście Shii LaBeoufa na przykład TU) z Florence Pugh i Harrym Stylesem w rolach głównych (a jak się prezentowali na czerwonym dywanie, możecie zobaczyć w naszych relacjach na Instagramie, tam też znajdziecie wrażenia Łukasza Muszyńskiego z najciekawszych wydarzeń). Łukasz Muszyński zachwycił się natomiast "Duchami Inisherin" Martina McDonagha, który powrócił po pięcioletniej przerwie od "Trzech billboardów za Ebbing, Missouri", i to w dodatku z obsadą ze swojego debiutanckiego filmu, czyli Colinem Farrellem i Brendanem Gleesonem. Poniżej znajdziecie też fragment recenzji najnowszego filmu Joanny Hogg pt. "The Eternal Daughter" autorstwa Wojciecha Tutaja. Tilda Swinton gra w filmie podwójną rolę. 

***

recenzja filmu "Nie martw się, kochanie", reż. Olivia Wilde



O filmie było głośno na długo przed premierą, kiedy scenariusz autorstwa Katie Silberman znalazł się na tzw. "czarnej liście", czyli corocznym zestawieniu cieszących się w Hollywood największym rozgłosem niezrealizowanych jeszcze tekstów. Projektem zainteresowała się Olivia Wilde – dawniej gwiazda "Doktora House'a", a po "Szkole melanżu" – obiecująca reżyserka. Emocje budziła też obsada. Szybko i nie bez złych emocji zakończyła się współpraca Wilde z Shią LaBeoufem, a do ekipy dołączył gwiazdor muzyki pop, Harry Styles, który następnie związał się z reżyserką. Ta ostatecznie główną rolę, którą miała zagrać sama, odstąpiła Florence Pugh. Trudno się w tym wszystkim połapać, ale zamieszanie to na pewno nie zaszkodziło promocji filmu. Na jego premierę podczas festiwalu w Wenecji biły tłumy – szczególnie oddanych fanek Stylesa, wypytujących, jakim sposobem można przedostać się do piosenkarza. 


Nie gra on tu bynajmniej pierwszych skrzypiec. Heroiną jest jego filmowa żona Alice, w którą wciela się Pugh, dająca tu kolejny w swojej karierze aktorski popis. I trochę jak w "Midsommar", tu także jej bohaterka wkracza w świat rządzący się prawami, które ta będzie dopiero musiała odkryć. Nietrudno się też domyślić, że będzie on równie diaboliczny, choć na pierwszy rzut oka wszystko wygląda idealne. Znajdujemy się w latach 50. w miasteczku o znamiennej nazwie Victory, gdzie wszyscy mężczyźni zdają się być królami życia: mają pieniądze, baseny, dobre prace, dzięki którym zmieniają świat na lepsze. Mają też obowiązkowo oddane żony, spełniające się jako westalki ogniska domowego. Nie trzeba nawet znać "Miasteczka Pleasantville", by przeczuwać, że wystarczy podrapać tę lśniącą powierzchnię, by ze spełnionego amerykańskiego snu powojennego dobrobytu wyłoniły się rysy. Nie spodziewamy się tylko, jak głębokie one będą.

Nie przeczuwa tego też sama Alice, która początkowo świetnie odnajduje się w świecie, w którym obowiązki domowe są dla niej przyjemnością, miłość do męża autentyczna, a pogawędki z sąsiadkami (jedną z nich z pazurem gra sama reżyserka) utwierdzają ją w słuszności życiowych wyborów. Na ten dobrostan pracują ciężko mężczyźni w firmie, której działalność objęta jest klauzulą milczenia. Jej szef (Chris Pine) stanowi dla mieszkańców swoiste guru, darzony jest tu wręcz religijnym uwielbieniem. I to on wyznacza reguły. Jedną z nich jest zakaz opuszczania Victory. Kiedy Alice złamie tę zasadę, zacznie mieć wątpliwości co do statusu świata, w którym żyje. I zacznie robić się nieprzyjemnie.

Całą recenzję "Nie martw się, kochanie" autorstwa Adama Kruka można przeczytać na karcie filmu pod LINKIEM


recenzja filmu "Duchy Inisherin", reż. Martin McDonagh



Fani Martina McDonagha przebierali nogami pięć lat, aż twórca niezapomnianych "Trzech billboardów za Ebbing, Missouri" wybudzi się wreszcie z zimowego snu i ponownie stanie za kamerą. Irlandczyk nie lubi się przepracowywać – od początku kariery nakręcił raptem cztery pełnometrażowe filmy. Najnowszy, ubiegające się o Złotego Lwa "Duchy Inisherin", to jeszcze jedna mroczna tragikomedia, po której nigdy do końca nie wiadomo, czego się spodziewać. Jednocześnie w tej jedynej w swoim rodzaju historii o rozpadzie związku więcej jest oddechu oraz momentów, w których kunsztownie napisane, nieprawdopodobnie zabawne dialogi mają równie wielką siłę rażenia co milczenie. Ciszy zabrakło jedynie na uroczystej premierze, która zakończyła się 13-minutową owacją. Lido nie słyszało w tym roku dłuższego aplauzu. 


Na planie "Duchów Inisherin" McDonagh spotkał się ponownie z parą aktorów, którzy zagrali główne role w jego debiutanckim "In Bruges" (konsekwentnie odmawiam używania polskiego tytułu "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj"). Starsi o półtorej dekady Colin Farrell i Brendan Gleeson wcielają się tym razem w parę przyjaciół mieszkających na tytułowej irlandzkiej wyspie. Gdy pewnego dnia Colm (Gleeson) postanawia niespodziewanie zakończyć wieloletnią znajomość, Pádraic (Farrell) czuje się, jakby oberwał w głowę pięciotonowym kowadłem. Co innego jego dawny towarzysz – ten dostaje niespodziewanie przypływu weny, pisze nową piosenkę i zakłada zespół muzyczny. Zdesperowany Pádraic usiłuje dowiedzieć się, z jakiego powodu Colm tak bezpardonowo usunął go ze swojego życia. Odpowiedź na to pytanie uruchomi jednak lawinę zdarzeń, w wyniku których populacja duchów Inisherin może się wkrótce powiększyć.

W filmie McDonagha zarówno punkt wyjścia, jak i jego konsekwencje jawią się jako czysty absurd. Komediowy ton nie odbiera jednak powagi rozterkom, z którymi mierzą się mieszkańcy wyspy. Starzejący się artysta Colm pragnie zostawić po sobie dzieło, które przetrwa próbę czasu. Poczciwiec Pádraic oraz pełniący rolę wioskowego głupka Dominic (Barry Keoghan) najbardziej na świecie łakną bliskości drugiej osoby. Z kolei siostra Pádraica, oczytana singielka Siobhan (Kerry Condon), najchętniej wyjechałaby do wielkiego miasta, zostawiając za sobą Inisherin i mężczyzn uwikłanych w groteskowy spór. Reżyser nie wartościuje pragnień bohaterów. Pokazuje za to, jak w skrajnych przypadkach mogą one wyzwolić najbardziej zatrważające cechy charakteru. Wówczas wystarczy byle iskierka, by wprawić w ruch karuzelę drastycznych incydentów. Przy całym swoim zacietrzewieniu bohaterowie pozostają zaskakująco… dobrzy. Gniew nie zagłusza w nich wrażliwości na krzywdę drugiego człowieka i zwierząt. Paradoksalnie to właśnie z tymi drugimi tworzą na ekranie najtrwalsze, pozbawione wybojów relacje. 

Całą recenzję filmu "Duchy Inisherin" autorstwa Łukasza Muszyńskiego można przeczytać na karcie filmu pod LINKIEM



recenzja filmu "The Eternal Daughter", reż. Joanna Hogg



Zza gęstej, śnieżnobiałej mgły wyłania się wąska, leśna droga. W mgnieniu oka dostrzegamy też taksówkę, która wiezie Julie i jej matkę Rosalind do ogromnej, neogotyckiej rezydencji zamienionej na hotel. Po przyjeździe okazuje się, że recepcjonistka nie wie o specjalnych prośbach, które bohaterki składały przy rezerwacji, w restauracji nie wydają już posiłków, a wi-fi jest dostępne tylko na ostatnim piętrze. Na domiar złego, Julie słyszy w nocy osobliwy, drażniący dźwięk, które nie pozwala jej zasnąć i podjąć o poranku prac nad nowym scenariuszem. Pobyt w przepastnym, opustoszałym pensjonacie nie przebiega po myśli protagonistki, która chce zagwarantować matce pełen komfort. Dla schorowanej i świadomej zbliżającej się śmierci staruszki przyjazd tam ma bowiem szczególny wymiar – miejsce było niegdyś jej domem rodzinnym. Przekroczenie znajomych progów obudzi w Rosalind długo skrywane wspomnienia, a Julie pozna sekrety rodzicielki i zredefiniuje własną, nieoczywistą relację z nią.


Sam zarys historii, którą Joanna Hogg rozwija w "The Eternal Daughter", nie mówi o jej filmie wszystkiego. Brytyjska reżyserka niby znów sięga po autobiograficzne tropy i rzeźbi główną bohaterkę na wzór własnej osoby, ale śmielej niż zwykle wykracza poza realizm, kreując atmosferę egzystencjalnej grozy. Niepokój i wiszącą w powietrzu tajemnicę daje się tu wyczuć od pierwszych minut, a motywy nawiedzonego domostwa i obcowania z duchami wypływają wprost z inspiracji powieścią gotycką. Choć Hogg biegle żongluje gatunkowymi chwytami, bez trudu zamieniając skrzypienie drzwi i szum wiatru w demoniczną symfonię, nie mamy tu do czynienia z klasycznym horrorem. Film zagęszcza napięcie i potęguje stan chronicznej niepewności, by skuteczniej zaszczepić w nas lęki związane z przemijaniem, utratą wspomnień i wymazywaniem bliskich z naszej świadomości. Te obawy towarzyszą zajmującej się reżyserią Julie, która nagrywa telefonem głos stojącej nad grobem matki, wypytuje ją o przeszłość i planuje nakręcić kolejny film o osobistej więzi z Rosalind. W "The Eternal Daughter" pojawia się wręcz sugestia, że ekranowe wydarzenia mogą stanowić projekcję dzieła bohaterki. Jeśli przyjmiemy taką interpretację, okaże się, że kino ponownie staje się u Hogg narzędziem terapeutycznym, pozwalającym przepracowywać najboleśniejsze emocje i traumy.

Całą recenzję "The Eternal Daughter" autorstwa Wojciecha Tutaja można przeczytać na karcie filmu pod LINKIEM. 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones