Recenzja filmu
Deszcz słodyczy
Nie wierzcie zadowolonym z siebie bezdzietnym singlom, którzy wolny czas marnotrawią na podróżowaniu po świecie i zaliczaniu kolejnych imprezek. Posiadanie własnego bobasa jest super. Nie dość, że to przecież "krew z krwi, kość z kości", to jeszcze rozkosznie wygląda i gaworze. Ojojoj, jakie śliczne dzidzi!
Dokument Thomasa Balmesa powinien natychmiast otrzymać znak jakości Watykanu. Starzejący się Stary Kontynent już dawno nie widział filmu, który tak prostolinijnie zachęcałby do macierzyństwa i tacierzyństwa. Cud narodzin goni cud dorastania, wychowanie przynosi więcej radości niż smutków, dzieci rosną jak na drożdżach i już za chwilę wypowiedzą magiczne pierwsze słowo, które wleje miód w serca rodziców.
Balmes śledzi z kamerą cztery świeżo powiększone rodziny z różnych szerokości geograficznych. Mamy tutaj białych Amerykanów, czarnoskórych Namibijczyków oraz Azjatów z Japonii i Mongolii. Pomimo różnic rasowych i kulturowych troski we wszystkich "podstawowych komórkach społecznych" są takie same: bobas musi być zdrowy, czysty, nakarmiony oraz mieć wokół siebie mnóstwo miłości. Przesłanie filmu nie jest więc trudne do odczytania: nieważne, jak wiele dzieli nas kilometrów, przywiązanie do dziecka to uniwersalne uczucie zrozumiałe w każdym miejscu na Ziemi.
Forma idzie w parze z treścią. Z ekranu bije ciepełko, którym można by ogrzać 15-piętrowy mrówkowiec, a pobrzmiewająca w tle muzyka pieści ucho równie przyjemnie co język narzeczonej. Jeśli czujecie, że Wasze życie zrobiło się ostatnio niedosłodzone, wiecie, na co powinniście kupić bilet do kina.
Dokument Thomasa Balmesa powinien natychmiast otrzymać znak jakości Watykanu. Starzejący się Stary Kontynent już dawno nie widział filmu, który tak prostolinijnie zachęcałby do macierzyństwa i tacierzyństwa. Cud narodzin goni cud dorastania, wychowanie przynosi więcej radości niż smutków, dzieci rosną jak na drożdżach i już za chwilę wypowiedzą magiczne pierwsze słowo, które wleje miód w serca rodziców.
Balmes śledzi z kamerą cztery świeżo powiększone rodziny z różnych szerokości geograficznych. Mamy tutaj białych Amerykanów, czarnoskórych Namibijczyków oraz Azjatów z Japonii i Mongolii. Pomimo różnic rasowych i kulturowych troski we wszystkich "podstawowych komórkach społecznych" są takie same: bobas musi być zdrowy, czysty, nakarmiony oraz mieć wokół siebie mnóstwo miłości. Przesłanie filmu nie jest więc trudne do odczytania: nieważne, jak wiele dzieli nas kilometrów, przywiązanie do dziecka to uniwersalne uczucie zrozumiałe w każdym miejscu na Ziemi.
Forma idzie w parze z treścią. Z ekranu bije ciepełko, którym można by ogrzać 15-piętrowy mrówkowiec, a pobrzmiewająca w tle muzyka pieści ucho równie przyjemnie co język narzeczonej. Jeśli czujecie, że Wasze życie zrobiło się ostatnio niedosłodzone, wiecie, na co powinniście kupić bilet do kina.
Udostępnij: