Recenzja filmu
Przemiał
Co kraj to obyczaj. Jeśli znudzili Was bici od sztancy psychopaci mszczący się za trudne dzieciństwo albo śmierć ulubionego zwierzaka, poznajcie młynarza o zakapturzonej twarzy, ciężkiej łapie i duszy czarnej jak smoła. Facet nie należy do dowcipnisiów, przerabia na krwawy pudding zastępy turystów, a za miejsce kaźni służy mu oldskulowy młyn z drewnianymi łopatami, stylowym gankiem i nastrojowo oświetloną izbą. W końcu, jak głosi slogan reklamowy filmu: "To nie piekło, to Holandia
Jeśli weźmiemy "Diabelski młyn" za kolejny slasher krajoznawczy, w którym Bogu ducha winni turyści udają się na swoją ostatnią wycieczkę w życiu, holenderskie plenery faktycznie są powiewem świeżości. Po pierwsze, ilu sadystycznych killerów może robić porządki w Europie Wschodniej, wypatrywać ofiar na australijskich bezdrożach albo czaić się w amazońskiej dżungli. Po drugie, bohaterowie filmu Nicka Jongeriusa akurat Bogu ducha winni nie są, co Młynarz chętnie wykorzystuje, wyznaczając im bolesną pokutę. Kiedy finezyjnie pozbawia kończyn pierwszą ofiarę, a następnie bez zbędnych ceregieli miażdży jej głowę butem, wiemy, że traktuje swoje zadanie poważnie.
Pomysł pomysłem, landszafty landszaftami, ale cóż z tego, skoro z ekranu wieje nudą. Młynarz metodycznie uszczupla grono bohaterów, na jaw wychodzą ich wstydliwe sekrety, reżyser stara się zarysować ciekawe konflikty i podkręcić metafizyczne tony. Tyle, że kuleją u niego podstawowe umiejętności: Jongerius nie potrafi budować i utrzymywać napięcia, kiepsko wychodzi mu rozrzedzanie horrorowej konwencji humorem, nie wie też, jak inscenizować sceny mordów, by wybijały się ponad gatunkową średnią. Aktorzy wyraźnie męczą się z kiepskim tekstem, klisza goni kliszę, a twistu nie widać, zaś ekranowe zabójstwa - poza potwierdzającymi regułę wyjątkami - są przykładem koncepcyjnego lenistwa. Sama idea młyna jako punktu granicznego pomiędzy dwiema rzeczywistościami jest świetna, lecz trudno się nią zachwycać, jeśli filmowi brakuje narracyjnej lekkości, a wszystko dookoła stworzone jest z gatunkowych prefabrykatów.
Wobec tych scenariuszowych felerów oraz reżyserskiej indolencji, najjaśniejszym punktem filmu pozostaje sam Młynarz. Wcielający się w niego Kenan Raven ma odpowiednią wagę i język ciała, porusza się niczym cięższa wersja kultowego Kane’a Hoddera, z kolei charakteryzatorzy zadbali, by jego facjata śniła nam się po nocach. I chociaż koledzy po fachu w postaci Jasona Voorheesa czy Michaela Meyersa wciąż nie są zagrożeni, to kto wie, może za kilkanaście filmów poczują oddech Młynarza na plecach.
Jeśli weźmiemy "Diabelski młyn" za kolejny slasher krajoznawczy, w którym Bogu ducha winni turyści udają się na swoją ostatnią wycieczkę w życiu, holenderskie plenery faktycznie są powiewem świeżości. Po pierwsze, ilu sadystycznych killerów może robić porządki w Europie Wschodniej, wypatrywać ofiar na australijskich bezdrożach albo czaić się w amazońskiej dżungli. Po drugie, bohaterowie filmu Nicka Jongeriusa akurat Bogu ducha winni nie są, co Młynarz chętnie wykorzystuje, wyznaczając im bolesną pokutę. Kiedy finezyjnie pozbawia kończyn pierwszą ofiarę, a następnie bez zbędnych ceregieli miażdży jej głowę butem, wiemy, że traktuje swoje zadanie poważnie.
Pomysł pomysłem, landszafty landszaftami, ale cóż z tego, skoro z ekranu wieje nudą. Młynarz metodycznie uszczupla grono bohaterów, na jaw wychodzą ich wstydliwe sekrety, reżyser stara się zarysować ciekawe konflikty i podkręcić metafizyczne tony. Tyle, że kuleją u niego podstawowe umiejętności: Jongerius nie potrafi budować i utrzymywać napięcia, kiepsko wychodzi mu rozrzedzanie horrorowej konwencji humorem, nie wie też, jak inscenizować sceny mordów, by wybijały się ponad gatunkową średnią. Aktorzy wyraźnie męczą się z kiepskim tekstem, klisza goni kliszę, a twistu nie widać, zaś ekranowe zabójstwa - poza potwierdzającymi regułę wyjątkami - są przykładem koncepcyjnego lenistwa. Sama idea młyna jako punktu granicznego pomiędzy dwiema rzeczywistościami jest świetna, lecz trudno się nią zachwycać, jeśli filmowi brakuje narracyjnej lekkości, a wszystko dookoła stworzone jest z gatunkowych prefabrykatów.
Wobec tych scenariuszowych felerów oraz reżyserskiej indolencji, najjaśniejszym punktem filmu pozostaje sam Młynarz. Wcielający się w niego Kenan Raven ma odpowiednią wagę i język ciała, porusza się niczym cięższa wersja kultowego Kane’a Hoddera, z kolei charakteryzatorzy zadbali, by jego facjata śniła nam się po nocach. I chociaż koledzy po fachu w postaci Jasona Voorheesa czy Michaela Meyersa wciąż nie są zagrożeni, to kto wie, może za kilkanaście filmów poczują oddech Młynarza na plecach.
Moja ocena:
4
Udostępnij: