Recenzja filmu
W kraju ojców
Poczucie humoru nie jest najbardziej oczywistą cechą filmowych dokumentalistów. Ich rolą jest poruszanie, odkrywanie smutnych prawd, rozdzieranie zasłon i wprowadzanie nas do światów, do których na co dzień nie mamy wstępu. Kiedy więc w dokumentalnej opowieści pojawia się ponadprzeciętna porcja dowcipu, wnosi do filmu więcej lekkości, niż są w stanie zaoferować romantyczne komedie.
Namir szuka tematu na film. Jest początkującym filmowcem, dokumentalistą mieszkającym we Francji. Gdy podczas rodzinnego zjazdu słyszy opowieść o maryjnych objawieniach w Egipcie, postanawia ruszyć do kraju swoich ojców, by nakręcić film o egipskich chrześcijanach, Maryi i współistnieniu różnych religii nad Nilem. Gdy przybywa na miejsce, próbuje zbierać opowieści świadków, wspomnienia dotyczące słynnego objawienia. Z czasem zmienia się cel jego wyprawy. Namir jedzie do swojej rodziny, by zobaczyć miejsca, z których pochodzi jego matka. Spotkanie z kuzynostwem, babcią, wujkami i ciotkami, biednymi rolnikami z egipskiej prowincji, stanie się początkiem wewnętrznej przemiany, impulsem do zastanowienia się nad własną tożsamością.
W rozmowie z Anitą Piotrowską dla "Gazety Wyborczej" reżyser przyznawał: "Powstała autotematyczna historia filmowca, który bada przypadki objawień, ale odkrywa coś zupełnie innego. Dojście do tego zajęło mi dobre kilka latJego "Najświętsza Panienka, Koptowie i ja" z urokliwej komedii dokumentalnej zmienia się w intymny autoportret. Film Messeeha uwodzi nie zawsze zamierzonym komizmem. Rozmowa reżysera z matką, niepraktykującą chrześcijanką, żarliwie opowiadającą o widzianym przez nią cudzie (obserwowanym na kasecie VHS), czy inscenizowana na zielonym tle scena objawienia Maryi na kościelnej wieży, to filmowy komizm w czystej postaci.
Ale "Najświętsza Panienka…" to coś więcej niż dokumentalny dowcip. To także bardzo osobista opowieść o kulturowym dziedzictwie i wykluczeniu. Wchodząc z kamerą do mieszkań swych kuzynów, francuski reżyser odsłania siebie. Mimowolnie pokazuje swój stosunek do przeszłości i religii ojców. Film Namira Abdela Messeeha mówi o tęsknocie do własnych korzeni. Jest to tęsknota nieoczywista, wynikająca nie tyle z poczucia pustki, którą należy zapełnić, ale ze szczerej sympatii dla miejsc, ludzi i ich kultury. Bieda egipskiej prowincji, która dla matki reżysera jest powodem do wstydu, uwodzi go swoją autentycznością.
"We Francji zawsze czułem się Egipcjaninem, a w Egipcie Francuzem, w dodatku nieprzynależącym do muzułmańskiej większości. Do tego dochodziło jeszcze inne poczucie wykluczenia, bo nie potrafiłem wierzyć tak jak inni Koptowie" – wyznawał w cytowanym już wywiadzie. Kiedy patrzymy na reżysera, gdy ze swymi egipskimi krewnymi wspólnie rekonstruuje scenę maryjnego objawienia, widzimy człowieka, który w zupełnie obcej przestrzeni odnalazł własne miejsce. Filmowa podróż, w którą zabiera nas Messeeh okazuje się dzięki temu przeżyciem fascynującym. Jego "Najświętsza…" porusza, jednocześnie unikając podniosłych tonów, emocjonalnej bufonady czy intelektualnego zadęcia. Ot, prosta, śmieszna historia.
Namir szuka tematu na film. Jest początkującym filmowcem, dokumentalistą mieszkającym we Francji. Gdy podczas rodzinnego zjazdu słyszy opowieść o maryjnych objawieniach w Egipcie, postanawia ruszyć do kraju swoich ojców, by nakręcić film o egipskich chrześcijanach, Maryi i współistnieniu różnych religii nad Nilem. Gdy przybywa na miejsce, próbuje zbierać opowieści świadków, wspomnienia dotyczące słynnego objawienia. Z czasem zmienia się cel jego wyprawy. Namir jedzie do swojej rodziny, by zobaczyć miejsca, z których pochodzi jego matka. Spotkanie z kuzynostwem, babcią, wujkami i ciotkami, biednymi rolnikami z egipskiej prowincji, stanie się początkiem wewnętrznej przemiany, impulsem do zastanowienia się nad własną tożsamością.
W rozmowie z Anitą Piotrowską dla "Gazety Wyborczej" reżyser przyznawał: "Powstała autotematyczna historia filmowca, który bada przypadki objawień, ale odkrywa coś zupełnie innego. Dojście do tego zajęło mi dobre kilka latJego "Najświętsza Panienka, Koptowie i ja" z urokliwej komedii dokumentalnej zmienia się w intymny autoportret. Film Messeeha uwodzi nie zawsze zamierzonym komizmem. Rozmowa reżysera z matką, niepraktykującą chrześcijanką, żarliwie opowiadającą o widzianym przez nią cudzie (obserwowanym na kasecie VHS), czy inscenizowana na zielonym tle scena objawienia Maryi na kościelnej wieży, to filmowy komizm w czystej postaci.
Ale "Najświętsza Panienka…" to coś więcej niż dokumentalny dowcip. To także bardzo osobista opowieść o kulturowym dziedzictwie i wykluczeniu. Wchodząc z kamerą do mieszkań swych kuzynów, francuski reżyser odsłania siebie. Mimowolnie pokazuje swój stosunek do przeszłości i religii ojców. Film Namira Abdela Messeeha mówi o tęsknocie do własnych korzeni. Jest to tęsknota nieoczywista, wynikająca nie tyle z poczucia pustki, którą należy zapełnić, ale ze szczerej sympatii dla miejsc, ludzi i ich kultury. Bieda egipskiej prowincji, która dla matki reżysera jest powodem do wstydu, uwodzi go swoją autentycznością.
"We Francji zawsze czułem się Egipcjaninem, a w Egipcie Francuzem, w dodatku nieprzynależącym do muzułmańskiej większości. Do tego dochodziło jeszcze inne poczucie wykluczenia, bo nie potrafiłem wierzyć tak jak inni Koptowie" – wyznawał w cytowanym już wywiadzie. Kiedy patrzymy na reżysera, gdy ze swymi egipskimi krewnymi wspólnie rekonstruuje scenę maryjnego objawienia, widzimy człowieka, który w zupełnie obcej przestrzeni odnalazł własne miejsce. Filmowa podróż, w którą zabiera nas Messeeh okazuje się dzięki temu przeżyciem fascynującym. Jego "Najświętsza…" porusza, jednocześnie unikając podniosłych tonów, emocjonalnej bufonady czy intelektualnego zadęcia. Ot, prosta, śmieszna historia.
Udostępnij: