Recenzja wyd. DVD filmu
Raz, dwa, trzy, toniesz ty!
Jaskiniowa matematyka jest bardzo prosta: dziura w ziemi plus krwiożercze potwory równa się klaustrofobiczne "Zejście", a jeśli do tego dodamy wodę, mamy oczywiście koszmar grotołazów, czyli "JaskinięNo to teraz pozbywamy się potworów i równanie nie jest bynajmniej skomplikowane: jaskinia i woda dają nam "Sanctum 3D", zdecydowanie najsłabszy film z tego zestawienia, w którym chyba bardziej kibicujemy siłom przyrody niż ludziom...
Tytułowe "sanktuarium" to ciągnący się kilometrami system jaskiń, który kusi głównych bohaterów filmu: nikt bowiem nie zdążył jeszcze przekonać się, czy podziemna droga faktycznie prowadzi do oceanu. Nie do końca z własnej woli muszą zapuścić się w trzewia Matki Ziemi, żeby ocalić skórę. Mamy tutaj między innymi: bardzo doświadczonego speleologa, Franka McGuire (Richard Roxburgh), jego syna Josha (Rhys Wakefield) i bogatego sponsora ekspedycji, Carla (Ioan Gruffudd), wraz z dziewczyną (Alice Parkinson). To im właśnie przyjdzie walczyć o życie w ciasnych przejściach i podwodnych grotach.
Zacznę, od tego, co w filmie Alistera Griersona mi się podobało, bo niestety nie jest tego wiele. Po pierwsze, zdjęcia z początkowych minut produkcji, kiedy to bohaterowie lecą helikopterem przez dżunglę i Carl zaczyna nucić "Cwał walkirii", melodię znaną nam przede wszystkim z "Czasu apokalipsyBo dżungla i helikopter aż się o to proszą, prawda? Po drugie, podwodne ujęcia mają swój urok, ekran wypełnia płynny i zabójczy błękit, niemal czujemy chłód i ciszę, jakie muszą znosić bohaterowie, brrr... I wreszcie po trzecie, klimat (sic!) pomaga, jak tylko może, budować wciąż recytowany przez Franka poemat "Kubla Chan" Samuela Coleridge'a, bardzo oniryczny, dziwny i na swój sposób niepokojący utwór, będący jakże trafnym komentarzem do całej przygody w jaskini.
Nie lubię filmów katastroficznych, nie lubię ciasnych przestrzeni wypełnionych wodą, byłam więc nastawiona na to, że "Sanctum 3D" będę oglądała spomiędzy palców. Nie udało się: tak nietrzymającej w napięciu produkcji nie widziałam dawno, oj, dawno. I nawet nie ma komu kibicować! Nasi nurkowie-grotołazi nie dają się polubić. Trudna relacja ojca z synem typu "Nie jestem taki jak ty!" czy postawy w stylu "Lepiej mnie tutaj zostawcie" to nic nowego dla tego typu kina. W końcu było mi zupełnie obojętnie, czy komuś się uda czy nie. I czy kogoś znowu utopią, żeby łaskawie skrócić mu cierpienia... Litości.
Aktorzy zawiedli na całej linii, podobnie jak muzyka, która bardzo przypominała mi dokonania Jamesa Hornera, a o samym scenariuszu już nie wspomnę. Może i warto było film zobaczyć w kinie i pozachwycać się podobno świetnymi efektami 3D, ale teraz to już musztarda po obiedzie i na odtwarzaczu DVD mamy zwykły drugi wymiar, który na kolana nie rzuca. Produkcja do obejrzenia raz, ale do polecenia nie bardzo.
Tytułowe "sanktuarium" to ciągnący się kilometrami system jaskiń, który kusi głównych bohaterów filmu: nikt bowiem nie zdążył jeszcze przekonać się, czy podziemna droga faktycznie prowadzi do oceanu. Nie do końca z własnej woli muszą zapuścić się w trzewia Matki Ziemi, żeby ocalić skórę. Mamy tutaj między innymi: bardzo doświadczonego speleologa, Franka McGuire (Richard Roxburgh), jego syna Josha (Rhys Wakefield) i bogatego sponsora ekspedycji, Carla (Ioan Gruffudd), wraz z dziewczyną (Alice Parkinson). To im właśnie przyjdzie walczyć o życie w ciasnych przejściach i podwodnych grotach.
Zacznę, od tego, co w filmie Alistera Griersona mi się podobało, bo niestety nie jest tego wiele. Po pierwsze, zdjęcia z początkowych minut produkcji, kiedy to bohaterowie lecą helikopterem przez dżunglę i Carl zaczyna nucić "Cwał walkirii", melodię znaną nam przede wszystkim z "Czasu apokalipsyBo dżungla i helikopter aż się o to proszą, prawda? Po drugie, podwodne ujęcia mają swój urok, ekran wypełnia płynny i zabójczy błękit, niemal czujemy chłód i ciszę, jakie muszą znosić bohaterowie, brrr... I wreszcie po trzecie, klimat (sic!) pomaga, jak tylko może, budować wciąż recytowany przez Franka poemat "Kubla Chan" Samuela Coleridge'a, bardzo oniryczny, dziwny i na swój sposób niepokojący utwór, będący jakże trafnym komentarzem do całej przygody w jaskini.
Nie lubię filmów katastroficznych, nie lubię ciasnych przestrzeni wypełnionych wodą, byłam więc nastawiona na to, że "Sanctum 3D" będę oglądała spomiędzy palców. Nie udało się: tak nietrzymającej w napięciu produkcji nie widziałam dawno, oj, dawno. I nawet nie ma komu kibicować! Nasi nurkowie-grotołazi nie dają się polubić. Trudna relacja ojca z synem typu "Nie jestem taki jak ty!" czy postawy w stylu "Lepiej mnie tutaj zostawcie" to nic nowego dla tego typu kina. W końcu było mi zupełnie obojętnie, czy komuś się uda czy nie. I czy kogoś znowu utopią, żeby łaskawie skrócić mu cierpienia... Litości.
Aktorzy zawiedli na całej linii, podobnie jak muzyka, która bardzo przypominała mi dokonania Jamesa Hornera, a o samym scenariuszu już nie wspomnę. Może i warto było film zobaczyć w kinie i pozachwycać się podobno świetnymi efektami 3D, ale teraz to już musztarda po obiedzie i na odtwarzaczu DVD mamy zwykły drugi wymiar, który na kolana nie rzuca. Produkcja do obejrzenia raz, ale do polecenia nie bardzo.
Moja ocena:
3
Udostępnij: