Recenzja filmu
Byle jak, a nie po ślunsku
W podtytule "Zgorszenia publicznego" (komedia romantyczna po ślunsku) czaiła się obietnica: "wreszcie dobra, bezpretensjonalna rodzima komedia romantycznaBo jeśli scenarzysta był na tyle spostrzegawczy, by zauważyć, że miłość dotyka nie tylko modelki, tancerzy i pracowników agencji reklamowych mieszkających w warszawskich apartamentowcach (co innym twórcom najwyraźniej umyka), to budziło nadzieję. Nie tylko na udany scenariusz, ale nawet zabawny film. Niestety, nadzieja ponownie okazała się wrogiem widza i krytyka.
Akcja debiutu Macieja Prykowskiego toczy się głównie na podwórku przed kilkoma familokami. Wśród pozytywnego rozgardiaszu i pomalowanych na kolorowo okiennych futryn jak na scenie przewijają się poczciwi mieszkańcy (to akurat bardzo miła odmiana – oglądać Śląsk w barwniejszych kolorach niż w modnej do niedawna czarnusze). Nawet jeśli wydarzenia rozgrywają się we wnętrzach, to i tak szybko trafiają na widok publicznym: sąsiedzi wzajemnie się obserwują, podglądają, obgadują. Sielskiej atmosfery nie są w stanie zakłócić niegroźne konflikty. A pojawienie się "zboczeńca" siejącego tytułowe zgorszenie i latającego na golasa po podwórku tylko na chwilę wytrąci bohaterów z równowagi, a zaraz potem zmotywuje ich do zgodnego działania.
W tych okolicznościach rozwijają się dwie historie miłosne: Romanek (Krzysztof Czeczot) jest zapatrzony w dziewczynę z racji tuszy zwaną Motylkiem i dość udanie ją podrywa. Tymczasem z "Dojczlandu" powraca ojciec Romanka (Marian Dziędziel) i próbuje odnowić związek z ciotką Motylka, Lucą. Oczywiście po drodze zdarza się kilka śmiesznych i mniej śmiesznych rzeczy, na jaw wychodzi kilka wstydliwych faktów. Coś tam się dzieje, tyle że wygląda to tak, jakby nawet twórcom, było wszystko jedno co. I niestety w tych niedociągnięciach realizacyjnych brak nawet chropowatego uroku debiutu (vide "Rezerwat", za który odpowiedzialny był ten sam producent). Z fatalnie dopasowanym przebojem "Boney M" w tle obie historie miłosne nieuchronnie zmierzają do szczęśliwego zakończenia.
Kilka dialogów i gagów, szczególnie z początku filmu, zostało całkiem fajnie pomyślanych. Niestety temperatura szybko opada, a najlepsze dowcipy zostają spalone (jak ten z dorodnymi krzakami konopi indyjskiej, które hoduje babcia przekonana, że to specjalna odmiana ogórków). Jasny element filmu to Krzysztof Czeczot jako Romanek – z rzucającym się wąsem, nieoczywisty w roli amanta, swoją naturalnością (nie mylić z amatorszczyzną!) sprawia, że kilka scen staje się wartych uwagi. Czeczot obsadzany w rolach drugoplanowych, tutaj sprawdza się na pierwszym planie. Pozostaje mieć nadzieję (niestety, znowu tylko to pozostaje), że kolejny film będzie na miarę jego aktorskich możliwości.
Akcja debiutu Macieja Prykowskiego toczy się głównie na podwórku przed kilkoma familokami. Wśród pozytywnego rozgardiaszu i pomalowanych na kolorowo okiennych futryn jak na scenie przewijają się poczciwi mieszkańcy (to akurat bardzo miła odmiana – oglądać Śląsk w barwniejszych kolorach niż w modnej do niedawna czarnusze). Nawet jeśli wydarzenia rozgrywają się we wnętrzach, to i tak szybko trafiają na widok publicznym: sąsiedzi wzajemnie się obserwują, podglądają, obgadują. Sielskiej atmosfery nie są w stanie zakłócić niegroźne konflikty. A pojawienie się "zboczeńca" siejącego tytułowe zgorszenie i latającego na golasa po podwórku tylko na chwilę wytrąci bohaterów z równowagi, a zaraz potem zmotywuje ich do zgodnego działania.
W tych okolicznościach rozwijają się dwie historie miłosne: Romanek (Krzysztof Czeczot) jest zapatrzony w dziewczynę z racji tuszy zwaną Motylkiem i dość udanie ją podrywa. Tymczasem z "Dojczlandu" powraca ojciec Romanka (Marian Dziędziel) i próbuje odnowić związek z ciotką Motylka, Lucą. Oczywiście po drodze zdarza się kilka śmiesznych i mniej śmiesznych rzeczy, na jaw wychodzi kilka wstydliwych faktów. Coś tam się dzieje, tyle że wygląda to tak, jakby nawet twórcom, było wszystko jedno co. I niestety w tych niedociągnięciach realizacyjnych brak nawet chropowatego uroku debiutu (vide "Rezerwat", za który odpowiedzialny był ten sam producent). Z fatalnie dopasowanym przebojem "Boney M" w tle obie historie miłosne nieuchronnie zmierzają do szczęśliwego zakończenia.
Kilka dialogów i gagów, szczególnie z początku filmu, zostało całkiem fajnie pomyślanych. Niestety temperatura szybko opada, a najlepsze dowcipy zostają spalone (jak ten z dorodnymi krzakami konopi indyjskiej, które hoduje babcia przekonana, że to specjalna odmiana ogórków). Jasny element filmu to Krzysztof Czeczot jako Romanek – z rzucającym się wąsem, nieoczywisty w roli amanta, swoją naturalnością (nie mylić z amatorszczyzną!) sprawia, że kilka scen staje się wartych uwagi. Czeczot obsadzany w rolach drugoplanowych, tutaj sprawdza się na pierwszym planie. Pozostaje mieć nadzieję (niestety, znowu tylko to pozostaje), że kolejny film będzie na miarę jego aktorskich możliwości.
Udostępnij: