Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Agenci+niesamowito%C5%9Bci-111303
W NASTĘPNYM ODCINKU

Agenci niesamowitości

Podziel się

"Miasteczko Twin Peaks" i "Z Archiwum X" powracają na fali nostalgii - uczucia wpisanego w ich formuły już na starcie.

Seriale to literatura epicka naszych czasów. Podczas gdy kino często zatrzymuje się w pół kroku, one idą coraz dalej i wciąż przesuwają granicę tego, co w głównym nurcie dozwolone. Bywa, że sami boimy się tego, co czeka na nas w następnym odcinku.

***

Dla pokolenia, które w wiek szkolny wkraczało mniej więcej w czasach upadku muru berlińskiego, "Miasteczko Twin Peaks" i "Z Archiwum X" były nie tylko zwiastunem mody na zachodnie seriale. Okazały się również jednymi z najsubtelniejszych katalizatorów romantycznego paradygmatu polskiej kultury.


Dziecięce wspomnienie "Miasteczka Twin Peaks" to dla mnie wspomnienie zakazu: na czas emisji trzeba było wyjść z pokoju. Jednej z niewielu scen, które udało mi się podejrzeć, nie znajduję dziś w serialu - a przynajmniej nie w formie, która zapisała się w pamięci przestraszonego na śmierć przedszkolaka. "Z Archiwum X" oglądałem już "oficjalnie", mimo straszącej (raczej swoim designem niż obietnicą zabronionych doznań) planszy "program tylko dla widzów dorosłych". Potem były dyskusje na szkolnym korytarzu o tym, czy uosabiane przez Obcych i inne "potwory tygodnia" Niesamowite faktycznie jest "gdzieś tam" ("out there"), razem z obiecywaną w sloganie serii Prawdą (w rzeczywistości były to po prostu kłótnie o to, czy kosmici istnieją). 

Te dwie produkcje – chyba w większym stopniu niż jakiekolwiek inne – położyły w narodzie fundament pod nałóg wszechobecnej "serialozy". A w pamięć wryły się tak mocno właśnie dzięki tym jeszcze zamkniętym czy już ledwo uchylonym drzwiom. Były owocem zakazanym, dotknięciem – podwójnie – nieznanego: z jednej strony świata dorosłych, z drugiej – Zachodu. Kraj, który właśnie wyszedł z historycznej traumy, fascynował się opowiadanymi w nich nowymi, lepszymi traumami. Traumami, do których można było tylko aspirować. Zachodnie koszmary wyłażące zza małomiasteczkowych żywopłotów i zza zamkniętych drzwi rządowych instytucji, cała ta mroczna podszewka amerykańskiego snu – tutaj i tak była marzeniem. Dla podekscytowanych małolatów tylko przeczuwanym, ale dla ich rodziców – jak najbardziej uświadomionym.



Inna sprawa, że widziane z dorosłej perspektywy serie nabierają nieco innych odcieni. "Miasteczko Twin Peaks" – choć ma swoje upiorne momenty – nie jest raczej tym "strasznie strasznym" serialem. Nawet "Z Archiwum X" – dużo bliższe wzorcowej formule dreszczowca – odsłania dziś zaskakująco bogate pokłady humoru i ironii, które w latach 90. mogły umknąć uwadze sparaliżowanych strachem młodocianych widzów. Oba seriale zresztą w dużej mierze wciąż się bronią – i to nie tylko jako relikt swoich czasów. Ta nieśmiertelność pozwala zarażać bakcylem kolejne pokolenia widzów i budować kolektywne zapotrzebowanie na więcej. Zapotrzebowanie, które już wkrótce zostanie zaspokojone: jeden i drugi wraca bowiem po latach na ekrany. Oczywiście, moda na remaki, rebooty i sequele odkopała już nie takie ramoty, pozwalające swego czasu lizać amerykańskiego lizaka przez szybę telewizora. Odżyło "Beverly Hills 90210", zapowiedziano nową "Pełną chatę", tylko czekać, aż z grobu powstaną Blake, Krystle i Alexis. "Miasteczko Twin Peaks" i "Z Archiwum X" zmartwychwstać jednak musiały. Do ekranowego życia powróciły przecież na fali nostalgii – a nostalgia była wpisana w ich formuły już na starcie.

Dusza utęskniona

Wystarczy spojrzeć na czołówkę "Twin Peaks", w której urzeka idylla prowincjonalnego "czasu poza czasem". Ptaszek śpiewa, w tartaku praca wre, a przyroda zapiera dech w piersi wspaniałością majestatycznych gór, lasów i wodospadów. Tytułowe miasteczko wciela tęsknotę za amerykańskim rajem lat 50. – sprzed zabójstwa Kennedy'ego, wojny w Wietnamie, rewolucji seksualnej i afery Watergate. To przestrzeń dinerów, pączków, kawy i kardiganów. Policjanci są sympatyczni, licealistki słodkie, chłopcy licealistek wysportowani, a rodzina to ostoja wartości. Oczywiście cały numer serialu polega na obnażaniu tego fantazmatu, pokazywaniu, że ta niewinność jest pozorna. Ale fakt, że ów pozór jest w Twin Peaks tak silny, że możemy niemal dotknąć ideału, zanim zostanie nam zabrany, tylko wzmacnia poczucie tęsknoty. Podkopanie marzenia sprawiają jedynie, że nabiera ona mocy. "Falling in love", śpiewa Julee Cruise w serialowej piosence – i jest to w równym stopniu znak zakochiwania się w tej wizji (bo niby "in love"), co jej nieuchronnego upadku (no bo jednak "falling").

W omamieniu postmodernistycznymi fajerwerkami gubił się "-izm", który wyjątkowo silnie współbrzmiał z naszą lokalną wrażliwością. Mowa oczywiście o romantyzmie.
Jakub Popielecki


"Z Archiwum X" wrzuca nas już w świat po symbolicznym rozdziewiczeniu Ameryki. Klimat kraju paranoi, gdzie rządowe agencje roją się od konspirujących facetów w czarnych garniturach – oto pokłosie Watergate. Pragmatyczna Scully nie daje się co prawda porwać szaleństwu teorii spiskowych; ufa, że system funkcjonuje, jak należy. Mulder tymczasem na całego wciela ducha swoich podejrzliwych czasów. A źródłem tej postawy jest doświadczenie straty: kiedy był mały, jego siostrę porwali Obcy. Odtąd Fox dąży do wypełnienia tego braku, odnalezienia utraconej siostry, sklejenia na powrót tego, co zostało rozbite. "Z Archiwum X", podobnie jak "Twin Peaks", przesiąknięte jest więc poczuciem tęsknoty za przeszłością, stanem spokoju i bezpieczeństwa, symbolizowanym przez – prywatne bądź narodowe – dzieciństwo. Kiedy widzowie domagają się powrotu obu seriali, są trochę jak Mulder – chcą ponownie doświadczyć tego, co czuli, gdy podnieceni oglądali kolejne odcinki zza oparć foteli.

Choć nostalgia wypływająca z obu seriali miała wybitnie lokalny, amerykański charakter, to na początku lat 90. trafiła w Polsce na niezwykle podatny grunt. "My już są Amerykany", śpiewał przecież o Polakach tamtego czasu Paweł Kukiz, podsumowując nasze narodowe aspiracje tyleż oczywistą, co trafną obserwacją. Neoliberalizm, kapitalizm, postmodernizm, "koniechistoryzm" – tak brzmiał nowy dekalog obywatela świeżo odrodzonej Rzeczypospolitej. W Davidzie Lynchu widziano proroka tej nowej kulturowej postreligii: ironistę, estetę i mistrza cytatów. Ale Chris Carter – twórca –Z Archiwum X" – też trzymał rękę na pulsie. Jego serial wręcz obnosił się ze swoim ponowoczesnym, pastiszowym charakterem. Zwłaszcza w dalszych sezonach, kiedy scenarzyści zaczynali maskować wyczerpującą się powoli formułę, bawiąc się z kinowymi konwencjami. Mieliśmy odcinek nakręcony "w jednym ujęciu", odcinek w stylu "Dnia świstaka", a nawet odcinek zatytułowany – żeby wszystko było jasne – "The Post-modern Prometheus". Wspomniana nostalgiczność cechująca obie serie jest zresztą jednym z głównych punktów w definicjach ponowoczesnej wrażliwości. Frederic Jameson pisał, że objawienie się tak zwanego "nostalgia film", którego doskonałym przykładem jest "Blue Velvet" (ale "Twin Peaks" pasuje równie dobrze) – wynikało bezpośrednio z postmodernistycznego ducha późnego kapitalizmu. U nas zgadzano się w pełni z taką interpretacją, wystarczy wspomnieć mówiący sam za siebie tytuł artykułu Jerzego Szyłaka z magazynu "Iluzjon": "David Lynch i postmodernizm". W tym omamieniu postmodernistycznymi fajerwerkami, ogłuszeniu tupotem galopującego kapitalizmu, gubił się jednak jeszcze jeden "-izm", który wyjątkowo silnie współbrzmiał z naszą lokalną wrażliwością. Mowa oczywiście o romantyzmie.



Szkiełko i oko

Kiedy sprzedawca butów Phillip Gerard, alter ego tajemniczego MIKE’a, mówi do agenta Dale’a Coopera – wskazując na głowę – "the answer is not here, my friend", po czym dodaje "the answer is here" i przykłada dłoń do serca, brzmi to niemal jak parafraza Mickiewicza. Innymi słowy: "miej serce i patrzaj w serce", tylko tak rozwiążesz zagadkę śmierci Laury Palmer. I agent Cooper stosuje się do rady. Kolejne przełomy w śledztwie wynikają tyleż z przyłożenia do problemu racjonalnych narzędzi kryminalistyki, co z zastosowania cokolwiek ezoterycznych metod. Rzucanie kamieniami w butelkę jako metoda eliminacji świadków, wyśniony olbrzym i karzeł w roli informatorów, enigmatyczne aforyzmy o sowach, które nie są tym, czym się wydają, i tak dalej. Policyjne szkiełko i oko nie na wiele się zdają w świecie Lyncha – prawdopodobnie najbardziej romantycznego spośród współczesnych reżyserów. Pełne tajemnic lasy, czyhające w cieniu doppelgangery, ponadprzeciętna rola muzyki i efektów dźwiękowych, amerykański pop lat 50. w roli kultury ludowej idealizowanej przez pokolenie Mickiewicza… Z Twin Peaks nad Świteź jest dużo bliżej, niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać.
FTF-the-x-files-fight-the-future-8565608-2560-1727.jpg

Podobnie z Mulderem i Scully, wcielającymi dynamikę rodem z "Romantyczności". Dla agentki rewelacje jej partnera to "twór karczemnej gawiedzi", on jednak preferuje "czucie i wiarę". Ona bada szkiełkiem, on patrzy sercem. I jakkolwiek podrzucająca racjonalne wyjaśnienia kolejnych zjawisk paranormalnych Scully pełni funkcję sceptycznego widza, który raz po raz krzyczy do telewizora "to niemożliwe!", w gruncie rzeczy wiemy, że to Mulder ma zazwyczaj rację. Serial dziedziczy tę wiarę w niesamowite właśnie po "Twin Peaks". Seriale łączy zresztą więcej niż tylko fakt, że w obu produkcjach David Duchovny gra rządowego agenta (raz DEA, raz FBI). Ileż to razy Mulder i Scully odwiedzają jakiś amerykański zaścianek, gdzie – niczym w rodzinnym miasteczku Laury Palmer – dzieje się coś dziwnego? A czy major Briggs, pracujący przy ściśle tajnych projektach rządowych, nie mógłby z powodzeniem stać się bohaterem jednej ze spraw prowadzonych przez Foksa i Danę?




Romantyzm obu seriali nie kończy się zresztą na eksploatacji imaginarium grozy i tajemnicy. Są one przecież "romantyczne" również w potocznym tego słowa rozumieniu. Pierwszy z nich jest w zasadzie operą mydlaną, w której obok głównego wątku śledztwa panoszą się poboczne historie sercowych turbulencji Jamesa, Donny, Audrey czy wreszcie samego agenta Coopera. Drugi z kolei śmiało wyzyskuje odwieczne napięcie męsko-damskich ekranowych duetów i stawia fundamentalne pytanie: zejdą się czy nie zejdą? Już w pilotowym odcinku Scully wpada do motelowego pokoju Muldera i rozbiera się przed nim, zaniepokojona tajemniczymi śladami, które wyczuła na swoich plecach. W filmie kinowym "Z Archiwum X: Pokonać przyszłość" z kolei niemalże dochodzi do pocałunku między Daną a Foksem, ale nagle Scully zostaje… użądlona przez genetycznie zmodyfikowaną pszczołę. Idea wybitnie serialowa: wzmagać podniecenie, a satysfakcję przesuwać w przyszłość, do wciąż następnego odcinka. Samo połączenie paranormalnej otoczki z buzującym podskórnie napięciem seksualnym to przecież mariaż rodem z XIX-wiecznej mody na gotyk, media i mesmeryzm. Zgrabnie zresztą podsumowanej w bon mocie z dzienników Susan Sontag: "ektoplazma to (błędnie pokierowany) płyn nasienny". Nic tak nie pcha w ramiona irracjonalności i tajemnicy jak głód, frustracja i niespełnienie.

Bolączka romantyczna

Wystarczy spojrzeć na polski romantyzm. Były widma i upiory, dziady i gusła, diabły i sobowtóry; była i frustracja, tyle że akurat niekoniecznie seksualna (chyba że mowa o miłości do Polski). Z jednej strony wszystkie te klocki współgrały z międzynarodowymi tendencjami, z drugiej – stanowiły remedium na naszą własną narodową fantomowość. To właśnie ból braku ojczyzny poeci koili ucieczką w ikonografię niesamowitości. Dlatego też rasowo "upiorne" "Twin Peaks", a potem idące jego śladem "Z Archiwum X" trafiały u nas na podatny grunt. Raz: odwoływały się do tradycji silnie obecnych także w polskiej kulturze. Dwa: dawały nadzieję wolności od romantyzmu narodowowyzwoleńczego, rozpolitykowanego. Romantyczny dualizm Lyncha – obecny również w  "Twin Peaks" – jest bowiem egzystencjalny, metafizyczny, "odlotowy". Jego ideę doskonale wyraża Lula z "Dzikości serca", lamentująca nad losem idealistycznej jednostki skazanej na byt w pełnym zła otoczeniu. U nas natomiast – zamiast dzikiego serca i dziwnego świata – jest słynna lawa, symbol inkubacji ojczystego potencjału: metafora stricte polityczna. Nie ma abstrakcyjnego, niedookreślonego uniwersalizmu, tylko społeczno-historyczny konkret, "rzeczowo-pospolity" partykularyzm. Jak pisali już choćby Anita Has-Tokarz czy powołujący się na nią Jakub Marmurek: polski romantyzm nie był – jak na Zachodzie – polem swobodnej gry wyobraźni. Wiązał go patriotyczny obowiązek, trauma zniewolenia i świadomość bezpowrotnej utraty chlubnej przeszłości.

Właśnie ów bagaż uznaje się zazwyczaj na przykład za przyczynę uwiądu polskiego horroru filmowego. Na hasło "widmo" Polak myśli "Gustaw"; upiór zaraz kojarzy mu się z Konradem. Wygląda na to, że zaprogramowani na wallenrodyzm i wienkelriedyzm nie potrafimy po prostu bawić się strachem i tajemnicą. Ale całkiem możliwe, że na początku lat 90., właśnie w trakcie oglądania seriali, rodziła się w nas nadzieja na przepisanie tych asocjacji. Agenci Cooper, Scully i Mulder przemycali do Polski niesamowitość odartą z obywatelskiej powinności, wróżyli świetlaną apolityczną przyszłość. Dziś wiemy co prawda, że historia jednak się – wbrew zapowiedziom – nie skończyła. A romantyczna tradycja wciąż nie znalazła w polskim kinie zbyt wielu prób reanimacji. To chyba zresztą ironia losu, że prawdziwie niesamowity film nakręcił w naszym kraju dopiero sam… David Lynch. Próżno przecież szukać u nas po roku 1990 dzieła równie romantycznego w swej dziwności, irracjonalności i sennej koszmarności, co "Inland Empire". Tak jak polska widownia odkryła powinowactwo z tajemniczym klimatem miasteczka Twin Peaks, tak amerykański reżyser musiał poczuć się niczym w domu wśród łódzkich ulic i fabryk, pełnych duchów i upiorów naszej historii.  
18