Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467
HOTSPOT

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Podziel się

Piotr Czerkawski przypomina losy zmarłego kilka dni temu Milana Kundery, pisząc o nim między innymi: Po latach formalna oryginalność Kunderowskiej prozy z pewnością nieco spowszedniała, a część z kreowanych przez niego z lubością metafor okazała się przekombinowana lub zwyczajnie pretensjonalna. Upieram się jednak, że wszystkie te rysy bledną w obliczu fundamentalnej jakości pisarstwa Kundery, która nieprzerwanie wywiera kojący wpływ na kolejne pokolenia humanistów. 

***

Można wspominać Milana Kunderę, przywołując jedne z setek jego wzniosłych cytatów o lekkości i ciężarze, duszy i ciele, ekstazie i przemijaniu. Równie dobrze można jednak sięgnąć po słynny fragment "Księgi śmiechu i zapomnienia": Na placu Wacława w Pradze stoi człowiek i rzyga. Jakiś przechodzień patrzy na niego i smętnie kiwa głową: "Żebyś pan wiedział, jak ja pana rozumiem...". Mając przed oczami tę scenę, która z powodzeniem mogłaby znaleźć się w filmie Johna Watersa, łatwo dostrzec w owym przechodniu samego Kunderę. 

Pisarzowi szczególnie często musiało zbierać się na wymioty w ostatnich kilkunastu latach życia, gdy próbowali dopaść go jednocześnie samozwańczy obrońcy moralności i tropiciele biograficznych sensacji. Ci pierwsi z wypiekami na twarzy kartkowali książki Kundery, ignorując zawarty w nich ładunek filozoficzny i skupiając się na poszukiwaniu "momentów", których obfitość miałaby świadczyć o seksualnej obsesji autora. Drudzy wertowali esbeckie archiwa i wsłuchiwali się w szepty znajomych z czasów komunistycznej Czechosłowacji przedstawiających Kunderę jako konfabulanta i donosiciela. Pisarz nie komentował oskarżeń ani pogłosek, wolał schronić się przed nimi w paryskiej wieży z kości słoniowej. Ze swej pilnie strzeżonej twierdzy wyściubiał nos na tyle rzadko, że w 2020 roku nie raczył nawet odnieść się do krążących po internecie fakenewsów o swojej śmierci. Gdy już czasem zabierał głos, czynił to natomiast – zgodnie z przekorną częścią własnej natury – nagle i niespodziewanie, w sprawach, w których nikt nie czekał na jego komentarz, tak jak wtedy, gdy postanowił publicznie wziąć w obronę przebywającego w areszcie domowym Romana Polańskiego. Oczywiście w wielu sytuacjach Kundera zachowywał się dyskusyjnie, w niektórych wręcz nie do obrony, dając do zrozumienia, że coraz mniej pasuje do współczesnego świata. Wraz z pisarzem starzały się – przynajmniej w pewnych aspektach – jego książki. Po latach formalna oryginalność Kunderowskiej prozy z pewnością nieco spowszedniała, a część z kreowanych przez niego z lubością metafor okazała się przekombinowana lub zwyczajnie pretensjonalna. Upieram się jednak, że wszystkie te rysy bledną w obliczu fundamentalnej jakości pisarstwa Kundery, która nieprzerwanie wywiera kojący wpływ na kolejne pokolenia humanistów. To właśnie dzięki autorowi "Nieznośnej lekkości bytu" wielu z nas zrozumiało, że inteligencja nie musi wstydzić się zmysłowości, a literacko-filmowa erudycja całkiem często działa na drugą osobę nie jak środek nasenny, lecz afrodyzjak.

Getty Images © Francois LOCHON

<h2>Mistrz, uczniowie, uczennice</h2>

Od pewnego czasu lubię się łudzić, że moja czytelnicza więź z Kunderą jest nie tylko zabarwiona wdzięcznością, lecz ma w sobie też coś z wprawdzie jednostronnej, ale głębokiej przyjaźni. Głębokiej, czyli takiej, której nie trzeba podtrzymywać za pomocą demonstracyjnych gestów i skostniałych rytuałów. Mając tę świadomość, nie wracam do książek Kundery zbyt często. Wiem, że nie muszę. I tak mówię "Kunderą", prowadzą mnie w jego stronę skojarzenia i wybory lekturowe. Nie dalej jak w tygodniu poprzedzającym śmierć pisarza, myślałem o nim, czytając poświęcony Brnu, a więc rodzinnemu miastu autora "Żartu", esej "Święto nieważkości" Michała Tabaczyńskiego. Nie mogłem odpędzić się od skojarzeń z ulubionym autorem, także oglądając na festiwalu w Karlowych Warach "Perfect Days" Wima Wendersa. Po seansie zanotowałem w zeszycie, że film jest skądinąd świetny, ale ostentacyjnie sterylna opowieść o mężczyźnie zajmującym się sprzątaniem toalet pewnie nie przypadłaby do gustu Kunderze. W końcu nie kto inny jak właśnie on pisał w "Nieznośnej lekkości bytu", że Kicz jest absolutną negacją gówna w dosłownym i metafizycznym tego słowa znaczeniu; kicz eliminuje ze swego pola widzenia wszystko, co w ludzkiej egzystencji jest esencjonalnie nie do przyjęcia. Nie wiem, co powiedziałby na to Wenders, ale jeśli tylko będę miał okazję, na pewno go o to zapytam. Słowo "Kundera" często traktuje zresztą w pracy dziennikarskiej jak wytrych, tajemniczy sygnał wskazujący, że możemy z rozmówcami zaufać sobie nawzajem i należymy do pewnej wspólnoty wrażliwości. Przy okazji udało mi się odkryć, że ludzie, którzy zetknęli się z pisarzem osobiście, wciąż wypowiadają się o nim z młodzieńczą z ducha fascynacją. Agnieszka Holland, najpierw studentka, później dobra znajoma pisarza z czasów paryskich, wspomina o emanującej od niego, zabarwionej seksapilem charyzmie. Marek Bieńczyk, wybitny eseista i tłumacz wielu książek Kundery, zachwyca się charakteryzującą go znajomością polskiej kultury i imponującą wrażliwość na szczegół, która pozwala mu wyciągnąć wnioski na temat postaci na podstawie pojedynczego, charakterystycznego gestu.

<h2>Twórcze zdrady i niespełnione fantazje</h2>

Trudno oprzeć się pokusie, żeby w podobny sposób potraktować samego pisarza. Kundera nie dawał się jednak łatwo złapać we własne sidła. Wiedziony niechęcią do dziennikarzy rzadko pozwalał się filmować, nie zgadzając się, by jego gesty, tiki i grymasy utraciły status intymny i stały się własnością publiczną. Na szczęście nie wszystko stracone – zawsze zostają nam zdjęcia. Wszystkie – niezależnie od czasu i okoliczności powstania – dziwnie do siebie podobne, pod pewnymi względami niemal identyczne. Kundera patrzy na nich w obiektyw pewnie, nawet hardo, z uniesionymi brwiami i lekkim, szelmowskim uśmiechem, tak jakby oczekiwał reakcji na rzuconą właśnie prowokacyjną tezę albo złożoną fotografowi lub fotografce dwuznaczną propozycję.

W swojej wyzywającej pewności siebie Kundera przypomina mi na tych zdjęciach Marlona Brando. Wyobrażacie sobie Brando, który tuż przed, po albo najlepiej zamiast w "Ostatnim tangu w Paryżu" gra w ekranizacji jednej z książek Kundery? Wiem, to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Również dlatego, że Kundera, choć traktował film jako trzecią miłość po literaturze i muzyce, a nawet ukończył studia na praskiej filmówce, zwyczajnie nie miał szczęścia do kina. Spośród ekranizacji jego twórczości względny sukces odniósł właściwie tylko "Żart" Jaromila Jireša. Podobno całkiem niezłe były również filmy inspirowane opowiadaniami – "Nikt się śmiać nie będzie" albo "Teoria uwodzenia", ale poza Czechosłowacją zwyczajnie mało kto je widział. Pół świata obejrzało za to swego czasu niesławną adaptację "Nieznośnej lekkości…", która spłyciła najsłynniejszą powieść Kundery do poziomu tandetnego romansu, sprawiając, że pisarz obraził się na kino i kazał filmowcom zabrać ręce precz od swych pozostałych powieści.

Getty Images © Francois LOCHON

Reakcja autora, choć – jak często bywało w jego przypadku – histeryczna, wydaje się poniekąd zrozumiała. Proza Kundery, ostentacyjnie afabularna, pełna eseistycznych dygresji, zbudowana na prawach utworu muzycznego, z głównym motywem powracającym regularnie w ramach rozmaitych wariacji, nie jest skądinąd wdzięcznym materiałem do adaptacji. Wydaje się, że z takim wyzwaniem mogłaby poradzić sobie tylko osoba połączona z pisarzem pokrewieństwem wrażliwości i – do pewnego stopnia – losów.  Na przykład wspomniana już Holland, która swego czasu przymierzała się do sfilmowania – przełożonej przez samą siebie na polski – "Nieznośnej lekkości…" i "Walca pożegnalnego". Równie kusząca mogła wydać się możliwość, by za prozę Kundery zabrał się podziwiany przez pisarza i regularnie wymieniający z nim listy Federico Fellini. Czytając niektóre fragmenty książek Kundery, jak choćby umieszczone w "Nieznośnej lekkości…" sceny sennych koszmarów, w których mężczyzna każe wykonywać grupie swych nagich kochanek serię ćwiczeń fizycznych i za najmniejsze uchybienia eliminuje kobiety strzałem z pistoletu, nie sposób zresztą uniknąć skojarzeń z estetyką "Osiem i pół" lub "Giulietty i duchów".

Pomysł z Fellinim nie przekonuje mnie jednak do końca; jest w nim chyba coś zbyt oczywistego. Jeśli mogę naprawdę puścić wodze fantazji, przyznam, że największe pokrewieństwo z wrażliwością czesko-francuskiego pisarza dostrzegam u Francois Truffauta. Chodzi przy tym o coś więcej niż tylko o to, że lider Nowej Fali – podobnie jak Kundera – nieustannie szukał w swoich filmach równowagi między intelektem a biologią. Francuskiego reżysera i urodzonego w Brnie pisarza łączyła przede wszystkim skłonność do wydobywania na wierzch paradoksów codzienności, która w jednej chwili mogła okazywać się przejmująca i trywialna. Jedna z takich ściśle Truffautowskich scen wydarzyła się ponoć w życiu samego Kundery i została opisana w – ocenianej skądinąd nisko i pełnej tabloidowych uproszczeń – biografii pisarza autorstwa Jana Nováka. Oto pisarz, będący już grubo po osiemdziesiątce i cieszący się statusem żywego klasyka światowej literatury, odwiedza rodzinne Brno w przebraniu i z doklejonym wąsem, żeby nie zostać rozpoznanym przez przypadkowych łowców autografów, dawne kochanki ani znajomych będących dysponentami niewygodnych sekretów z jego życia. Truffaut, który sam kiedyś przejechał pół Francji, żeby poznać swego biologicznego ojca, ale zobaczył go z daleka, stchórzył i uciekł do kina wyświetlającego akurat "Gorączkę złota" Chaplina, doskonale zrozumiałby ambiwalencję tej sytuacji. W widoku starego Kundery spacerującego śladami młodego Milana, kuszącego los, ale niezdolnego do otwartej konfrontacji dostrzegłby zapewne coś jednocześnie groteskowego i dogłębnie melancholijnego. Oczywiście zarówno ta scena, jak i film nie miały szans, by ujrzeć światło dzienne – Truffaut zmarł za wcześnie, a Kundera miał do siebie zbyt mały dystans, by komukolwiek pozwolić ją nakręcić. Jedna z najcenniejszych lekcji, jakich twórca "Walca pożegnalnego" udzielił swoim wielbicielom brzmi jednak, że jeśli coś się nie zdarzyło, wcale nie znaczy, że potencjalnie nie mogło, a rzeczywistość, z wszystkimi swymi ograniczeniami, blednie w obliczu potęgi wyobraźni.
16