Recenzja filmu
Auto-zakalec
"Autostopem przez Galaktykę" już od pierwszego zobaczonego trailera wydawało mi się filmem bardzo miałkim. Jako, że nie czytałem kultowej w Stanach książki pod tym samym tytułem, nie miałem nawet na co czekać. Pójście na seans było dla mnie jedynie recenzenckim obowiązkiem i sprowadziło się do tradycyjnej sytuacji - wczoraj widziałem, dziś napiszę, jutro zapomnę. Rutyna...
Produkcja Gartha Jenningsa, będącego zarówno autorem scenariusza, jak i reżyserem, opowiada nam historię dość przedziwną. Do zniszczenia naszej rodzimej planety zostało dwanaście minut - odliczanie już się zaczęło. Jedynym mieszkańcem, świadomym zagrożenia, okazuje się obcy, zwiedzający nasz ekosystem. Tuż przed anihilacją globu, postanawia zabrać ze sobą ziemskiego przyjaciela i zapewnić mu tym samym największą życiową przygodę. Oczywiście czym byłby taki film bez wielkiej miłości i jakiegoś małego, intergalaktycznego skandalu?
Mimo, iż historia wydaje się dość frapująca, niedostatki w scenariuszu niszczą cały potencjał. Akcja jest niezwykle chaotyczna, a kolejne perypetie bohaterów często w żaden sposób nie są ze sobą powiązane. Ciągle jesteśmy świadkami kiczowatego absurdu, który śmieszy jedynie przez pierwsze dziesięć minut - choć i to jest już jakimś osiągnięciem. Fragmentów, które mnie szczerze rozbawiły, było raptem kilka. Po pierwsze - wstawki z "Przewodnika autostopowicza", opisujące konkretne stwory i planety. Po drugie - robot z depresją maniakalną, o imieniu Marvin (głos podkładał sam Alan Rickman), który był, według mnie, najsympatyczniejszym bohaterem.
Kuleje również aktorstwo - aż dziw bierze, że John Malcovich zgodził się na przyjęcie roli i to w dodatku jedynie epizodycznej. Może był jednym z kultystów książki z lat '70? Jest on oczywiście najmocniejszą stroną całego przedsięwzięcia. Natomiast reszta plejady gra w sposób raczej amatorski, a ich nieudane próby rozśmieszenia publiki zwyczajnie męczą.
Dość dobrze natomiast spisali się spece od efektów specjalnych - nie było tu nic rewolucyjnego, ale i tak otrzymaliśmy kawał porządnego rzemiosła. W szczególności dobre wrażenie robiły wszelkiej maści pojazdy kosmiczne. Sprawa miała się ciut gorzej z florą i fauną lokalnych ekosystemów, ale też narzekać specjalnie nie można.
Wydaje mi się, że ten film od początku był skazany na przeciętność i nie dało się z niego wiele wykrzesać. Ot, kolejne filmidło, które nawet nas nie zmusza specjalnie do tego, by się zastanowić, czy już mamy się śmiać, czy też przedstawienie dalej trwa...
Produkcja Gartha Jenningsa, będącego zarówno autorem scenariusza, jak i reżyserem, opowiada nam historię dość przedziwną. Do zniszczenia naszej rodzimej planety zostało dwanaście minut - odliczanie już się zaczęło. Jedynym mieszkańcem, świadomym zagrożenia, okazuje się obcy, zwiedzający nasz ekosystem. Tuż przed anihilacją globu, postanawia zabrać ze sobą ziemskiego przyjaciela i zapewnić mu tym samym największą życiową przygodę. Oczywiście czym byłby taki film bez wielkiej miłości i jakiegoś małego, intergalaktycznego skandalu?
Mimo, iż historia wydaje się dość frapująca, niedostatki w scenariuszu niszczą cały potencjał. Akcja jest niezwykle chaotyczna, a kolejne perypetie bohaterów często w żaden sposób nie są ze sobą powiązane. Ciągle jesteśmy świadkami kiczowatego absurdu, który śmieszy jedynie przez pierwsze dziesięć minut - choć i to jest już jakimś osiągnięciem. Fragmentów, które mnie szczerze rozbawiły, było raptem kilka. Po pierwsze - wstawki z "Przewodnika autostopowicza", opisujące konkretne stwory i planety. Po drugie - robot z depresją maniakalną, o imieniu Marvin (głos podkładał sam Alan Rickman), który był, według mnie, najsympatyczniejszym bohaterem.
Kuleje również aktorstwo - aż dziw bierze, że John Malcovich zgodził się na przyjęcie roli i to w dodatku jedynie epizodycznej. Może był jednym z kultystów książki z lat '70? Jest on oczywiście najmocniejszą stroną całego przedsięwzięcia. Natomiast reszta plejady gra w sposób raczej amatorski, a ich nieudane próby rozśmieszenia publiki zwyczajnie męczą.
Dość dobrze natomiast spisali się spece od efektów specjalnych - nie było tu nic rewolucyjnego, ale i tak otrzymaliśmy kawał porządnego rzemiosła. W szczególności dobre wrażenie robiły wszelkiej maści pojazdy kosmiczne. Sprawa miała się ciut gorzej z florą i fauną lokalnych ekosystemów, ale też narzekać specjalnie nie można.
Wydaje mi się, że ten film od początku był skazany na przeciętność i nie dało się z niego wiele wykrzesać. Ot, kolejne filmidło, które nawet nas nie zmusza specjalnie do tego, by się zastanowić, czy już mamy się śmiać, czy też przedstawienie dalej trwa...
Moja ocena:
6
Udostępnij: