Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Ryzykowny interes

Prawdziwy Barry Seal nie wyglądał jak Tom Cruise. Inna sprawa, że nikt nie wygląda jak Tom Cruise, pięćdziesięcioletni młodzieniec z nieskazitelnym uśmiechem będący w nieustannie szczytowej formie. A mimo to Cruise w roli Seala jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Obaj panowie uosabiają przecież amerykański sen, obaj są – w myśl oryginalnego tytułu filmu Douga Limana – "american made", stworzeni przez Amerykę. Obaj mogą też budzić zarówno podziw, jak i odrazę. Łatwo przecież brzydzić się scjentologiczną otoczką i prywatnymi aferami z życiorysu aktora. Trudno jednak nie dać się porwać, gdy kolejny grany przez niego bohater staje przed kolejną misją niemożliwą. Pablo Escobar i jego ludzie mówili na Barry'ego Seala "gringo, który zawsze dowoziCruise tym razem też "dowiózł



Kto nigdy o Barrym Sealu nie słyszał, ten i tak z grubsza zna jego historię, a raczej: historie takie jak jego historia. Skąd? Oczywiście z kina. Mniejsza o to, czy Hollywood potrafi wycisnąć z dziejów najnowszych USA tylko jeden rodzaj fabuły, czy może na odwrót: amerykański sen zawsze materializuje się w jeden i ten sam sposób. Grunt, że "Barry Seal: Król przemytu" podąża wydeptaną ścieżką. Jeśli widzieliście "Wilka z Wall Street", "Rekiny wojny", "Wojnę Charliego Wilsona" i "Blow", możecie ulepić sobie z nich w głowie "Barry’ego Seala". Trochę smykałki do interesów, odrobina polityki, szczypta narkotyków plus zawiłe machinacje rządowych agencji. Dodajcie jeszcze narracyjną brawurę i "dużego" aktora w roli głównej, a wszystko okraście ironicznym tonem, na który pozwala bezpieczny historyczny dystans. Gotowe. 



Jak mówi sam bohater w zwiastunie: "część z tych rzeczy wydarzyła się naprawdęBarry Seal był pilotem samolotów pasażerskich, który pracował zarówno dla CIA, jak i słynnego kartelu z Medellín. Działając na dwa fronty, jako przemytnik narkotyków i broni oraz tajny współpracownik rządu USA, dorobił się fortuny, wyciskając, ile się da z politycznego bałaganu przełomu lat 70. i 80. Gdzie Reagan i Escobar się bili, tam trzeci – czyli Seal – skorzystał. Liman rejestruje kolejne te historyczne absurdy pozwalające Barry'emu wychodzić obronną ręką z tarapatów, ale trzyma politykę na dystans. Refleksja nad mocarstwowymi zapędami USA, które z perspektywy czasu przypominają kopanie własnego grobu, wybrzmiewa gdzieś na drugim planie – inaczej niż choćby w "Wojnie Charliego Wilsona". Limana nie interesuje też przypowieść o dwuznacznym uroku kapitalizmu à la "Wilk z Wall Street". Zamiast jakoś szczególnie problematyzować perypetie Seala, reżyser poddaje się ich szalonemu rytmowi. Cóż, temat został już wyczerpany do cna. Jedyne, co pozostało, to próbować wycisnąć z niego zajmującą historię. 

 

Choć w centrum pozostają Seal-bohater i Cruise-aktor, nawet oni są tu zaledwie nośnikami akcji. Klei się to z emploi Cruise'a, który od zniuansowanego psychologizowania preferował zawsze aktorstwo fizyczne, kinetyczne: bieganie, tańczenie, skakanie po dachach. Seal jest więc self-made-manem, człowiekiem-czynem, który wkręca się w kolejną kabałę, a potem sam wyciąga z niej za włosy. Istny "american hero": facet, który wyznacza sobie cel i prze, nie zważając na przeciwności. Choć wszystko robi niby dla rodziny, w rzeczywistości żywi się adrenaliną i pompuje ego. Liman pokazuje to w kilku prostych montażowych sklejkach: praca pilota stanowi ciąg takich samych dni, żmudnych protokołów i cichych nocy w sypialni – szmuglowanie narkotyków jest zaś lawiną endorfin, nieustannym "dzianiem się" i niezawodnym małżeńskim afrodyzjakiem. Seal to jednak nie żaden Walter White: raczej sympatyczny cwaniaczek niż potwór. Cruise od jakiegoś czasu preferuje role podobnych szemranych typów. W takiej "Mumii" jego bohater trafiał jednak w próżnię bezpłciowego studyjnego spektaklu. Tym razem, gdy to jego osobowość – a nie jakieś tam CGI – dźwiga na barkach cały film, efekt jest pełniejszy.

Liman okrasza to wszystko mgiełką retro-nostalgii. Ramę narracyjną filmu tworzy spowiedź Barry'ego, jaką ten nagrywa w pokojach hotelowych na kamerze wideo. Poetyka VHS przenika do pozostałych scen: Liman lubi ostre cięcia montażowe i jaskrawy, niemal "przepalony" obraz. Fabuła toczy się w szarpanym, gawędziarskim tonie, od sytuacji do sytuacji, nie zostawiając wiele miejsca na drugoplanowe wątki i refleksję. Trochę tak, jak byśmy oglądali sklejony na jakimś magnetowidzie "edit" najciekawszych momentów z życiorysu bohatera. Z charakterem, z humorem, w tempie. Czy tak spełnia się amerykański sen – niewiele myśląc o konsekwencjach, byle do przodu? Cokolwiek by mówić, ogląda się to dobrze. 

Moja ocena:
7
Jakub Popielecki
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje