Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Gdy piekło zamarza

Wiosna 1996 roku. Doświadczony alpinista Rob Hall (Jason Clarke) organizuje kolejną wyprawę na Mount Everest. W niebezpiecznej wędrówce może wziąć udział każdy, komu ciąży akurat w portfelu kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Pod skrzydła bohatera trafiają m.in. chełpliwy Teksańczyk (Josh Brolin), listonosz-fajtłapa (John Hawkes) oraz japońska bizneswoman (Naoko Mori), która hobbystycznie wspina się na ośmiotysięczniki. Bogowie zdają się sprzyjać śmiałkom: pogoda dopisuje, ekwipunek działa bez zarzutu, a serwowane wieczorami procenty pozwalają odreagować trudy podróży. Na ośnieżonym dachu świata, gdzie rozrzedzone powietrze, niskie ciśnienie i jeszcze niższe temperatury tworzą morderczą mieszankę, przygoda życia może się jednak szybko zamienić w dreszczowiec. Jak mówi jedna z postaci: ostatnie słowo zawsze należy do góry.





Reżyser Baltasar Kormákur stąpa po kruchym – nomen omen – lodzie. Relacjonując prawdziwą, a przy tym tragiczną w skutkach ekspedycję, powinien oddać hołd jej uczestnikom. Pochwalić odwagę, hart ducha i niezłomność w obliczu zagrożeniu. Problem w tym, że bohaterowie nie są odkrywcami jak Amundsen czy Mallory, nie kieruje też nimi (może z wyjątkiem postaci Hawkesa) żadna świetlista idea. Jedni ryzykują życie dla pieniędzy. Inni, aby zaspokoić głód sportowej rywalizacji lub adrenaliny. I choć większość zapewnia, jak wiele znaczy dla nich rodzina, w praktyce niespecjalnie liczą się z jej uczuciami. Twórca "Kontrabandy" oparł się na szczęście pokusie, by skąpać "Everest" w deszczu łez. Choć w filmie znalazły się sceny obarczone dużym ładunkiem emocjonalnym (patrz: telefoniczne rozmowy Halla z ciężarną żoną), górę biorą obrazy zimnego okrucieństwa sił natury. Najwyraźniej widać je w scenach śmierci bohaterów – wystarczy silny podmuch wiatru albo jeden nieostrożny krok, by w ułamku sekundy przenieść się stąd do wieczności. Bez slow motion i łkających smyczków na ścieżce dźwiękowej.



Sposób, w jaki Kormákur opowiada tę historię, niewiele ma wspólnego ze współczesnym kinem katastroficznym. Nieśpieszna narracja, stonowany melodramatyzm i nakręcone bez pomocy CGI sceny akcji przywodzą raczej na myśl filmy z lat 70. Alpiniści nie są tu herosami większymi niż życie. To raczej grupa przeciętniaków, w których odzywa się pierwotny odruch przetrwania za wszelką cenę. Owszem, portrety psychologiczne i relacje wewnątrz grupy są ledwie naszkicowane i niewolne od klisz. Świetni aktorzy potrafią jednak tchnąć w nie życie. W punkt są wybory obsadowe: zamiast wymuskanych hollywoodzkich przystojniaków reżyser zatrudnił ludzi o prezencji zbliżonej do ekipy budowlanej z Pruszkowa.  Najbardziej odstający od towarzystwa Jake Gyllenhaal używa skutecznego kamuflażu w postaci długiej, zaniedbanej brody.

"Everest"
będzie pewnie jednym z przyszłorocznych oscarowych faworytów w kategoriach technicznych. Podziw budzą zarówno piruety kamery Salvatorego Totino, jak i sugestywne efekty dźwiękowe. To dzięki nim w najlepszych momentach dzieło Kormákura ogląda się jak slasher, w którym  mordercę z maczetą zastępuje nieokiełznany żywioł. Trudno wyobrazić sobie inne niż kino miejsce, gdzie można by obejrzeć "Everest".  To jeden z tych filmów, w których rozmiar ekranu naprawdę ma znaczenie. 


Moja ocena:
7
Łukasz Muszyński
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje