Recenzja wyd. DVD filmu
Dzikość mechanicznego serca
Rzadko wzruszają mnie love stories. Najczęściej irytują. Mimo to, krótkometrażowy film Spike'a Jonze'ego "I'm here" rozłożył mnie kompletnie na łopatki. Rozbroił, z wielką gracją tłumiąc kiełkujące w zarodku potencjalnie zjadliwe komentarze. Głównie za sprawą swej bezpretensjonalności i braku patosu. To prosta historia o pięknej miłości, trosce i poświęceniu. I o robotach, które kochają prawdziwiej niż ludzie.
Lubię filmy Jonze'ego, bo wiele w nich dystansu i niewymuszonego uroku. Jest w nich też baśniowość bez krzty tandety, czyli coś, czego współczesne kino często się wstydzi i traktuje po macoszemu.
Futurystyczna wizja świata u reżysera właściwie nie różni się niczym od tego, w którym żyjemy. Po nocy następuje dzień, ludzie chodzą do pracy, robią zakupy, zakochują się i rozstają, cieszą się i płaczą. A wraz z ludźmi dzielą ten zwykły los roboty. Niby na równych prawach, a jednak traktowane jak gatunek pośledni, o ograniczonych przywilejach. Na takim oto tle rozgrywa się bajkowa historia o miłości, bardzo klasyczna i przewidywalna, a mimo to świeża i poruszająca.
Detale, światło, barwy, przepiękna muzyka, lekko oniryczny klimat i łagodnie prowadzona narracja sprawiają, że trudno nie ulec urokowi "I'm hereTu po prostu czuć wielką miłość i tyle. Co więcej, z animowanej twarzy robota, Sheldona, byłam w stanie wyczytać więcej emocji, niż z facjaty niejednego hollywoodzkiego bożyszcza nastolatek. Cały ocean subtelności i czułości, a przy tym szczere młodzieńcze zachwyty i wzruszenia. Ja to kupuję. Bez dwóch zdań.
Jonze dobrze czuje się w krótkich formach, co widać zwłaszcza w mistrzowsko zrealizowanych teledyskach jego autorstwa. Wypełnia swoje obrazy po brzegi stężoną dawką niezwykłości odnajdywanej w codzienności. Magia dnia powszedniego.
"I'm here" broni się tak mocno właśnie ze względu na swoją formę. Ta sama historia sfilmowana jako długi metraż zaczęłaby nudzić i męczyć, stałaby się kolejnym cyber-romansem lub nudnawymi popłuczynami po "Wall-e" i paru innych tego typu opowiastkach. Tymczasem Jonze pokazał, jak wiele można zawrzeć w bagatelnych trzydziestu minutach. I nic więcej nie trzeba.
Lubię filmy Jonze'ego, bo wiele w nich dystansu i niewymuszonego uroku. Jest w nich też baśniowość bez krzty tandety, czyli coś, czego współczesne kino często się wstydzi i traktuje po macoszemu.
Futurystyczna wizja świata u reżysera właściwie nie różni się niczym od tego, w którym żyjemy. Po nocy następuje dzień, ludzie chodzą do pracy, robią zakupy, zakochują się i rozstają, cieszą się i płaczą. A wraz z ludźmi dzielą ten zwykły los roboty. Niby na równych prawach, a jednak traktowane jak gatunek pośledni, o ograniczonych przywilejach. Na takim oto tle rozgrywa się bajkowa historia o miłości, bardzo klasyczna i przewidywalna, a mimo to świeża i poruszająca.
Detale, światło, barwy, przepiękna muzyka, lekko oniryczny klimat i łagodnie prowadzona narracja sprawiają, że trudno nie ulec urokowi "I'm hereTu po prostu czuć wielką miłość i tyle. Co więcej, z animowanej twarzy robota, Sheldona, byłam w stanie wyczytać więcej emocji, niż z facjaty niejednego hollywoodzkiego bożyszcza nastolatek. Cały ocean subtelności i czułości, a przy tym szczere młodzieńcze zachwyty i wzruszenia. Ja to kupuję. Bez dwóch zdań.
Jonze dobrze czuje się w krótkich formach, co widać zwłaszcza w mistrzowsko zrealizowanych teledyskach jego autorstwa. Wypełnia swoje obrazy po brzegi stężoną dawką niezwykłości odnajdywanej w codzienności. Magia dnia powszedniego.
"I'm here" broni się tak mocno właśnie ze względu na swoją formę. Ta sama historia sfilmowana jako długi metraż zaczęłaby nudzić i męczyć, stałaby się kolejnym cyber-romansem lub nudnawymi popłuczynami po "Wall-e" i paru innych tego typu opowiastkach. Tymczasem Jonze pokazał, jak wiele można zawrzeć w bagatelnych trzydziestu minutach. I nic więcej nie trzeba.
Moja ocena:
9
Udostępnij: