Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Szaleństwo, szaleństwo!

"Most na rzece Kwai" Davida Leana jest filmem, który wciąga od samego początku, już kiedy widzimy idące i podśpiewujące szeregi żołnierzy można spodziewać się czegoś niezwykłego. I otrzymujemy to już w następnej scenie. Żołnierze okazują się brytyjskimi jeńcami prowadzonymi do japońskiego obozu, z którego, jak im od razu wyjaśnia komendant, nie można uciec. I to nie z powodu drutów i strażników, o nie. To natura sama stworzyła takie miejsce, otoczone nieprzebytą, dziką dżunglą i jeszcze gorszą pustynią. A więc jedyne, co więźniowie mogą zrobić to pracować, pracować, pracować i liczyć na humor dozorców. A pracy jest dużo, bo trzeba postawić most, i to spory most...

I tu się zaczyna starcie trzech (a nawet czterech) osobowości. Komendant obozu, pułkownik Saito, nie cofnie się przed niczym, żeby budowla powstała. Zależy od tego, bowiem nie tylko jego prestiż, ale i życie, gdyż w kodeksie samuraja kara za niepowodzenie jest tylko jedna. Na jego nieszczęście nie wszystkim się to podoba. A wśród niezadowolonych jest niebezpieczny komandor Shears (William Holden), twardy Amerykanin, który z kolei zrobi wszystko, żeby z obozu uciec. Pokłóci się z dowódcą Anglików Nicholsonem, podejmie samobójczą próbę przedarcia się przez dżunglę, pustynię i ocean, narażając przy tym nie tylko siebie, ale do swoich będzie uciekał. Tam jednak powiedzą mu, że most trzeba zniszczyć i ma wracać, ponownie zobaczyć Nicholsona. A ten charakter ma niełatwy, Lean na jego przykładzie rozlicza się z całym, wówczas już kuriozalnym, angielskim kolonializmem. Nicholson jest człowiekiem żyjącym w innym świecie, człowiekiem mającym, jak napisał Boulle, "głowę nabitą Kiplingiem" i niewidzącym nic poza swoimi urojeniami o potędze białego człowieka. A skoro spóźnił się na cywilizowanie Hindusów czy Zulusów, to tutaj i teraz pokaże, że nawet byle most Anglicy i tak postawią lepszy. I w zasadzie wszyscy mogliby być zadowoleni, gdyby nie Warden (Jack Hawkins). Dla niego ten most nie może powstać, bo strategia każe inaczej, a strategia, jak wiadomo, rzecz święta. Nie może więc powstać za wszelką cenę, wyśle więc Shearsa, wyśle komandosów, wyśle nawet sam siebie, a mostu zbudować nie pozwoli.



I tylko jak się człowiek zastanowi, to pomyśli - a wszystko to o jakiś most, o jakiś głupi most na głupiej rzece?! Dookoła ludzie giną tysiącami a bohaterów interesuje tylko jakiś bzdurny most?! Kogo on obchodzi?! I niby wiadomo, że tą drogą Japończycy chcą się przebić na Bliski Wschód, ale czy ma to jakieś znaczenie? A obie strony na tym punkcie oszalały, i Japończycy, którzy cisną i straszą Saito terminami, i Anglicy, którzy rzucają swoich ludzi na śmierć. A film pokazuje również, jaka jest nagroda w tej grze - żadna - jakiś kawałek ziemi, a!, i pokazanie, kto jest silniejszy. Lean pokazał nam tu cynicznie, jak bezsensowna jest wojna, jak ostatecznie jest to zajmowanie się głupotami, a "poważni" wojskowi to chyba najnormalniej nie wyrośli z zabaw żołnierzykami. I chyba nie zauważyli, że świat ma inne problemy, a żołnierzyki już nie są plastikowe.

Oprócz znakomitego scenariusza, choć trochę zmienionego w stosunku do oryginału, film imponuje również znakomitym, męskim aktorstwem. Doświadczony Sessue Hayakawa świetnie sprawdził się jako komendant Saito, pokazując nam również ludzką stronę Japończyka, zwykłego w końcu człowieka postawionego przed niemal niemożliwym zadaniem. Świetny, i moim zdaniem niedoceniony, jest również William Holden, który zyskuje sympatię, a nawet podziw widzów pokazując sympatycznego w końcu bohatera, a zwłaszcza jego jakże normalny pęd do wolności. Mimo mniejszej roli również Hawkins potrafił zagrać wyraziście, ale największe brawa i tak należą się Guinnessowi. Wydawałoby się, że jego postać jest w ogóle nie do polubienia, ale Alec jak zawsze potrafił zawładnąć filmem. Nicholson w swoim niezłomnym uporze jest wręcz godny podziwu, zwłaszcza, że nawet karcer nie może go złamać. A siedział w nim długo i kiedy wyszedł prezentował się jak wrak człowieka, ale dumy nie stracił. I można się wręcz zastanawiać, czy koniec końców jego system wartości, choć archaiczny i nieżyciowy, nie jest jednak lepszy od bezsensów wojny.

Całości obrazu bez wątpienie dopełnia strona techniczna. Sri Lanka znakomicie udaje Birmę, wyglądając naprawdę jak tropikalne piekło, z duchotą, dziką dżunglą i przepoconymi ludźmi. Wpada również w ucho cynicznie wesoły "Marsz pułkownika Bogeya", kłócący się z wymową filmu, którą najlepiej oddają słowa majora Cliptona: "Szaleństwo, szaleństwo


Moja ocena:
10
Kardynał
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje