Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Przelewanie ciepła na ulicach Miasta Aniołów

O tym, że hasło "samotność w tłumie" to banał, pisała już w "Latach" Virginia Woolf. Od tego czasu minęło ponad 70 lat, a my wciąż posługujemy się tym "banałem" do opisywania naszej rzeczywistości. Czy człowiek potrafi normalnie funkcjonować w pojedynkę, czy też zawsze (czasem podświadomie) będzie dążył do odnalezienia osoby, którą obdarzy uczuciami, a osoba ta nie pozostanie mu dłużna?

Bohaterowie "Pocałunku o północy" poszukują miłości. Robią to, aby zapełnić pustkę w życiu. Kolejne związki rozsypują się, nie pozostawiając po sobie nic, poza poczuciem żalu i wykorzystania. Relacje nie dają poczucia bezpieczeństwa (Vivien), działają destruktywnie na talent i poczucie wartości (Wilson), odbierając możliwość pełnego funkcjonowania, czy też dają bardzo iluzoryczne przeświadczenie o trwałości i odporności związku (Jacob i Min). Wilson nie ma łatwego życia. Nie może się pozbierać po rozstaniu ze swoją dziewczyną, nie udaje mu się skończy scenariusza, którego pisaniu się poświęcał, seks zastępuje masturbacją przy zdjęciach dziewczyny swojego najlepszego kumpla. Na dokładkę jego nie najmłodsza już matka chce zafundować sobie silikonowy biust. Za namową Jacoba zakłada profil na jednym z portali randkowych. Tak poznaje Vivien, kobietę, która ukrywa się przed rodziną i chłopakiem, marzy o wielkiej karierze aktorskiej oraz sprawia wrażenie, jakby cierpiała na poważne zaburzenie osobowości. Dzieli ich wiele: zupełnie różne charaktery, rozbieżne sposoby patrzenia na świat. Łączy zaś w zasadzie jedno: pragnienie pozbycia się samotności. Na kilka godzina wspólnie ruszają ulicami Miasta Aniołów, aby otrzymać to, czego do tej pory życie im odmawiało.

"Pocałunek o północy" to film, dzięki któremu na chwilę znów stałem się widzem naiwnym. Przez półtorej godziny dałem się zabrać w czarno-biały świat bohaterów, którzy swoim zachowaniem balansują na granicy kpiny i zwyczajności, jednak nawet na chwilę nie wątpi się w ich autentyczność i niezwykłość. Film Holdridge'a korzysta ze znanego chociażby z "Przed wschodem słońca" schematu: on, ona, sporo rozmów na każdy temat i intrygujące miasto w tle. Tak, jak w przypadku tamtego filmu, i ten obraz kupiłem. "Pocałunek o północy" udowadnia bowiem, że aby nakręcić wdzięczny film, wystarczy niezły pomysł, ciekawe postaci i odrobina prostoty w niepejoratywnym znaczeniu tego słowa. Vivien i Wilson to para zbudowana na bardzo prostych opozycjach: on spokojny, lekko ciapowaty, pozbawiony brawury. Ona chaotyczna, wybuchowa, pełna sprzeczności. Pary o podobnej konfiguracji emotywnej to napęd kina prawie tak stary, jako ono samo. Jednak Scoot McNairy i Sara Simmonds wcielają się w swoje postaci z lekkością, która nadaje im polot i autentyzm. Są oni w stanie zainteresować swoją historią i mimo że nie są to charaktery wybielone, a może właśnie dlatego – sprawiają, że widz im kibicuje. Jako punkt odniesienia dla nich funkcjonują w filmie Jacob i Min. O ile Wilson i Vivien dopiero się poznają, nie mają wspólnej historii, wspomnień, pragną jednak posiadać teraźniejszość w ciepłych barwach, to Jacob i Min mimo pewnego stażu, wielu wspólnych chwil raczej nie stworzą udanej przyszłości, bowiem na ich idealnym związku pojawiają się rysy, obrazujące to, jak uczucie (jednostronnie) się wypala.



Kapitalnym posunięciem było nakręcenie filmu w bieli i czerni. Dzięki temu czułem się o wiele bliżej historii, nawet jeśli pewne kadry były źle oświetlone (i to zarówno niedoświetlone, jak i prześwietlone – to niestety spory i bardzo widoczny błąd). "Pocałunek o północy" posiada także bardzo solidny scenariusz, niegłupi w warstwie słownej i sytuacyjnej. Aktorzy (poza Kathleen Luong, która po prostu jest) również ze swoich zadań wywiązali się zadowalająco. Ten prosty, niezależny film to historia jakich wiele, jednak ja chętnie dam się takim obrazom zauroczyć jeszcze nie raz. Nawet, jeśli będzie to zauroczenie chwilowe i ulotne. Trochę szkoda, że reżyser nie uczynił z Los Angeles trzeciego głównego bohatera filmu. Dzięki temu obraz ten zyskałby dodatkową, bardzo cenną płaszczyznę.

"Pocałunek o północy" nie jest filmem tej klasy, co wspomniane wcześniej "Przed wschodem słońca" czy jego kontynuacja. Jednak za tę cudowną, przemycającą prawdę naiwność, garść zabawnych scen i dialogów oraz uroczych bohaterów, jak najbardziej warto oddać 90 minut z życia. Bowiem mimo że do perfekcji filmowi Holdridge'a jest daleko, to czasem warto dać się na moment porwać takiej nieperfekcyjnej prostocie.

Bardzo się cieszę, że film znalazł w Polsce dystrybutora. Jednak na podstawie opakowania można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z kolejnym tanim romansidłem. Tandetne opakowanie w niczym nie odzwierciedla zawartości. Na szczęście.




Moja ocena:
8
"...and they have escaped the weight of darkness".
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje