Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Elementarnie, mój drogi Watsonie?

Sherlock Holmes - pijaczyna, awanturnik, mężczyzna o bardzo nagannych manierach i wątpliwym podejściu do higieny osobistej. Nie takim go znamy, ale takim przedstawił go Guy Ritchie w swoim filmie z 2009 roku. Jedni takiego bohatera kupili, inny zanegowali, ale wszyscy obejrzeli. Nic dziwnego, że twórcy poszli za ciosem i dość szybko spłodzili kontynuację. Czy był to dobry pomysł? Opinie na ten temat są podzielone, moja jest jednak jednoznaczna i zaskakująco krótka: NIE!

W "Grze cieni" Holmes i Watson zostają skonfrontowani z profesorem Moriartym - "Napoleonem zbrodni" - największym złoczyńcą, jakiego spłodził świat. I co z tego wynika? Absolutnie nic. I to "absolutnie nic" jest główną osią fabuły.

Otóż akcja filmu rozpoczyna się w rok po wydarzeniach z części pierwszej. Na tle politycznego niepokoju trawiącego Europę końca XIX wieku obserwujemy Sherlocka Holmesa bawiącego się w detektywa-amatora i Johna Watsona odpoczywającego beztrosko w ramionach ukochanej. Potem mamy jeszcze wspomnianego wcześniej przebiegłego złoczyńcę, spisek i ratowanie świata. Znowu...

Podobno od "ale" zdań się nie zaczyna, zacznijmy więc od głównych postaci. Bohaterowie, jak wszyscy wiedzą - Holmes i Watson. Detektyw i lekarz. Różniący się od siebie charakterologicznie i nie mający zbyt wiele wspólnego ze swymi książkowymi pierwowzorami, zostali mimo wszystkich tych różnic bardzo skontrastowani w pierwszym filmie. Tu przeszli jeszcze większą metamorfozę i już niezbyt się od siebie różnią. Obaj chleją, obaj wolą używać pięści zanim coś powiedzą, a co ciekawsze, słynny detektyw bardzo rzadko używa głowy do celów innych niż bycie czyimś workiem treningowym. Żeby było lepiej, gdy Watson sam zaczyna myśleć, okazuje się, że wcale nie ustępuje intelektualnie swemu ekscentrycznemu kompanowi. I owszem, rozumiem założenie twórców, którzy ewidentnie chcieli wywrócić uniwersum Arthura Conan Doyle'a do góry nogami, ale brak tu konsekwencji w utrzymaniu założeń "jedynki



Jeszcze bardziej "zgrzyta" postać profesora Moriarty'ego. Ten "geniusz zła" przedstawiony jest tu jako łasy na pieniądze przestępca. Piekielnie inteligentny, owszem, ale mimo wszystko to zwykły, pazerny bandzior. Nie czuje się też między nim a Sherlockiem ani krzty napięcia, czy nawet prostej chęci rywalizacji. Nic a nic. Upraszczając, w książkach są godnymi siebie przeciwnikami, z różnych przyczyn stojącymi po przeciwnych stronach barykady, tutaj - co najwyżej - zwaśnionymi kumplami z dzieciństwa robiącymi sobie na złość. Owszem, trochę koloryzuję, ale właśnie takie można odnieść wrażenie obserwując ich słowne przepychanki, natomiast finałowe "starcie tytanów", na które czekamy z zapartym tchem (lub też nie) przez prawie dwie godziny, jest bardziej rozczarowujące niż żenujący poziom humoru, którym jesteśmy cały seans bombardowani z ekranu.

Ale nie zapominajmy o drugim planie, bo o nim też, niestety, warto napisać dwa zdania. Przede wszystkim mamy Madam Simzę Heron, czyli śliczny zapychacz ekranowego czasu. Postać, która niewiele do fabuły wnosi (poza tym, że trzeba ją od czasu do czasu uratować lub uzyskać od niej jakąś "kluczową" dla śledztwa informację) i tylko ładnie wygląda. Szkoda zmarnowanego potencjału i postaci, i aktorki ją odtwarzającej, bo Noomi Rapace zdążyła już pokazać, że dobre aktorstwo nie jest jej obce. Oczywiście nie tylko kobiety napędzają wątki podoczne, jest również Mycroft Holmes, brat głównego bohatera. I jest to chyba największe nieporozumienie filmu, bowiem ten enigmatyczny dżentelmen (podkreślam - dżentelmen), o którym nigdy zbyt wiele nie było wiadomo, ukazany jest tu jako trochę głupkowaty, przygruby i bardzo obleśny błazen. Aż żal patrzeć na Stephena Fry'a marnującego swój talent w ten sposób.

Bardzo trudno w kilku zdaniach opisać wszystko to, co w "Grze cieni" nie zagrało. Film zdecydowanie ucierpiał na próbie nadania mu rozmachu. Otóż według niepisanego prawa kontynuacji, wszystkiego jest tu więcej. Bo musi być szybciej, zabawniej, bardziej widowiskowo, ma wręcz kipieć od emocji, aby widz dostawał spazmów ze szczęścia. A czy się udało? Nie, jako że natężenie scen akcji (notabene, wcale nie tak dobrych, jak można by się spodziewać, bo zwyczajnie przydługich i nużących), skrócenie dialogów do niezbędnego minimum i przysłowiowe położenie lachy na interakcje między bohaterami sprawiło, że film jest nudny, mało interesujący i oglądanie go można porównać wyłącznie do niestrawności. Wielka szkoda, bo mogło być naprawdę dobrze. Jak widać, zdolny reżyser, gwiazdorska obsada i wielomilionowy budżet nie zawsze idą w parze z gwarancją dobrego, rozrywkowego kina. Czasem są jego zgubą.

Chciałbym napisać, że boję się, iż seria o Sherlocku Holmesie (piszę "seria", gdyż na chwilę obecną planowana jest podobno część trzecia) skończy jak "Piraci z Karaibów", gdzie trzecią odsłonę nawet przy pomyślnych wiatrach nie można nazwać dobrą. Niestety, "Sherlock Holmes" już przy drugiej sięgnął dna...


Moja ocena:
4
I'm a lumberjack and I'm okay I sleep all night and I work all dayph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje