Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Pisać czy żyć?

Nie sprawia mi żadnej przyjemności krytyka queerowego romansu kostiumowego, albowiem to gatunek od kilku lat nieśmiało się rozwijający (ostatnio "Colette", "Tell It to the Bees", "Wild Nights with Emily", "Faworyta", "Portret kobiety w ogniu" czy w TV "Gentleman Jack"), powstający z wielkim pożytkiem dla świata, ograniczający nasz ślad węglowy i ściągający z drzew uwięzione w wysokich konarach kocięta. Jednocześnie na drodze do doskonałości składający z siebie spektakularne ofiary – nawet (a raczej w szczególności) w wyniku podejmowania tematów brzmiących pierwotnie jak szóstka w totka. Takich jak historia relacji Virginii Woolf i Vity Sackville-West, której zekranizowana przez Chanyę Button wersja pt. "Vita & Virginia" konkuruje temperaturą z mikroklimatem kamienicznego mieszkania na krótko przed sezonem grzewczym.

Aby uchodzić za wiarygodną, historia miłosna musi w przekonujący sposób odtwarzać kroki, jakie przemierzają jej protagoniści od momentu poznania do zakochania. Miłość to magia, która nie poddaje się łatwym definicjom, dlatego rzucane przez nią zaklęcie musi mieć sens i wewnętrzną logikę. A zatem w "Carol", choć od samego początku obserwujemy wzajemne przyciąganie bohaterek, narodzinom intymności scenariusz wygospodarowuje już wystarczająco dużo scen i czasu, czyniąc po drodze zadość tak potrzebnym wszelkim mezaliansom regułom prawdopodobieństwa. I odwrotnie: w "50 twarzach Greya" aż do finału nie dowiadujemy się właściwie, co połączyło mówiącego językami współczesnego Adonisa i nieudaczną studentkę bez właściwości, których związek nie podlega na przestrzeni całej fabuły żadnej emocjonalnej metamorfozie.

"Vita & Virginia" rozkładają wprawdzie ten proces w czasie, ale tam, gdzie mogłyby czerpać siłę z podszycia wszystkich literackich i okołoliterackich kwestii odrobiną uniwersalizmu, pozwalają wybrzmieć fałszywej nucie. Kobiety nie są tu narratorkami własnego życia, to znaczy nie wymieniają się nawzajem jego treścią, a dyskutują prawie wyłącznie o materii tworzenia – i choć ich dyskusje dostarczają często intelektualnej uciechy, nawet nie próbują przypominać zwyczajnej rozmowy. A te, nawet będąc Virginią Woolf, chyba się czasem jednak prowadzi – w każdym razie scenariusz sprawnie radzi sobie z nimi w przypadku scen, które Virginia dzieli z mężem Leonardem. Być może na tym miał polegać twórczy zamysł przeciwstawienia małżeńskiej stagnacji elektryzującemu stanowi zakochania. Jeśli ten drugi sprawia jednak, że usiłuje się prowadzić dialog z pomocą passusów właściwych raczej porządkowi monologu wewnętrznego – bogowie, chrońcie nas przed zakazanym romansem, albowiem grozi on śmiercią z nudów.



Tę porażkę ponosi przede wszystkim scenariusz, usiłujący na wszelkie dostępne sobie sposoby przekonać nas, że oglądamy film o PISARKACH. A musi między innymi dlatego, że ekranowe biografie ludzi pióra to w nieumiejętnych rękach często zastawiona na własnych autorów pułapka – jak kreatywnie podarować literaturze ekranową obecność, nie redukując jej do scen przedstawiających twórców ślęczących godzinami przy biurku? Na pewno nie wkładając im w usta własne książki. Virginia Woolf swoje tu jednak przy biurku wysiaduje, rewolucjonizując w końcu dla przyjaciółki i kochanki ideę samej biografii w "Orlandzie", dzięki której unieśmiertelni ją w postaci podróżującego płynnie przez epoki i tożsamości płciowe arystokraty. Niestety pisać nie przestaje także wtedy, gdy mówi. A brzmi wówczas nie jak filozofka, prędzej jak dziwaczka. Wrażenie to potęgują obecne w filmie elementy realizmu magicznego mające obrazować pogarszający się stan psychiczny autorki "Pani Dalloway

Winę deficytu ekranowej chemii trudno przypisywać aktorkom, obie – Elizabeth Debicki w roli Woolf i Gemma Arterton jako Sackville-West – dysponują warsztatem i wrażliwością, które widać szczególnie w momentach milczenia (a tych nie doświadczymy zbyt wiele). Virginia w wykonaniu Debicki ma więcej rozsadzającego ją od środka niepokoju i niecierpliwości niż jakiegokolwiek wdzięku – jej dyskomfort związany z każdym wymiarem fizycznej obecności, zarówno jako strony obserwowanej, jak i obserwującej (kluczowych w każdym love story) sprawia, że gdy ciekawość niezbadanego terytorium wygrywa toczoną w niej walkę ze strachem, film ogląda się bez bólu (tu warto odnotować, że w Woolf miała się pierwotnie wcielać Eva Green – do problemów w rodzaju: "ludzie tak ze sobą nie rozmawiają" doszedłby wówczas ten pt. "jak również tak nie wyglądają"). Zastanawiające rzeczy dzieją się natomiast z postacią Arterton. Jej Vita jest bowiem scenariuszowo "niedopisana" i niepogłębiona (zostaje tu sprowadzona do tracącej błyskawicznie zainteresowanie pożeraczki niewieścich serc, która od czasu do czasu musi pokazać się u boku męża-dyplomaty – trudno zorientować się, kiedy znajduje w ogóle czas na pisanie), a mimo to dominuje całą opowieść.

W oderwaniu od siebie są bardzo dobre, razem – nie tworzą przyciągających się, odmiennych osobowości, ale protagonistki dwóch zupełnie osobnych filmów. Chodzi nie tylko o rozchodzące się fabularnie charaktery, ale i środki aktorskiej ekspresji – tam, gdzie Debicki kalibruje je w delikatnej tonacji, Arterton gra tak, by było ją słychać w ostatnich rzędach. Zadaniem wprawnego reżysera jest te światy ze sobą pogodzić, szczególnie że to wysiłek podejmowany z intencją sportretowania relacji stanowiącej genezę powstania jednej z najważniejszych książek XX wieku, o której później pisało się jako o "najpiękniejszym liście miłosnym w historii literaturyZ samej powieści można się jednak o tym związku dowiedzieć dużo więcej niż z filmu. "Czy [Vita] sprawia, że chcesz bardziej pisać, czy żyć?" – pyta Virginię w pewnym momencie Clive Bell, małżonek jej siostry, jeden z członków grupy Bloomsbury. Szkoda, że obraz Button to film w rodzaju tych, które same wolą pisanie od życia.

Moja ocena:
5
"Recenzje, których nikt nie czyta" na fb: https://www.facebook.com/recenzjektorychnikt/
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje