Recenzja filmu
Twórcze szaleństwo boleści
Christoffer Boe to prawdziwy fenomen. Najwyraźniej uparł się sprawdzić, na ile sposobów można opowiedzieć tę samą historię. Okazuje się, że na co najmniej cztery.
Wszystko zaczęło się od cudownej, zachwycającej, hipnotyzującej, niepokojącej i transcendentnej "Rekonstrukcji". Potem pojawiło się "Allegro" i "Offscreen". Teraz mamy "Wszystko będzie dobrze". I znów jesteśmy świadkami historii tworzenia, któremu blisko jest do szaleństwa. Ponownie mamy nachodzące na siebie rzeczywistości, które sprawiają, że tracimy rozeznanie, co jest jawą, a co iluzją. We wszystkich tych filmach wystąpił także Nicolas Bro.
"Wszystko będzie dobrze" to dwie przeplatające się historie. Pierwsza - filmowca, który dzieli czas pomiędzy swoją pracę (bardzo go pochłaniającą), a rodzinę, która właśnie ma się powiększyć o adoptowanego z Czech chłopca. Druga, to historia Aliego – tłumacza, który przebywał na misji na Bliskim Wschodzie, gdzie był świadkiem tortur. Po powrocie jest pod ciągłą obserwacją służb, które wyczuwają, że Ali może zdradzić postronnym to, co widział.
Jak zwykle u Boego nic nie jest tym, czym się jawi na początku. I choć zaciera granicę pomiędzy światem fantazji i rzeczywistości, to tym razem jest się widzowi znacznie łatwiej rozeznać w całej tej konstrukcji. A dla tych, którym się to nie udało, reżyser zapewnił na końcu wygodne wyjaśnienie na końcu. To, co we "Wszystko będzie dobrze" spodobało mi się najbardziej, to obraz świata, w którym nie potrzeba psychodelicznych środków czy wydarzeń rodem z SF, by doprowadzić osobę do kompletnego rozstroju nerwowego. Wystarczy parę zdjęć, a spiskowa teoria dziejów sama zacznie się obudowywać, aż w końcu podejrzanym stanie się każdy. Boe pokazuje, jak łatwo można uznać za schizofrenię coś, co nią wcale być nie musi. U Duńczyka cała rzeczywistość jest fundamentalnie zepsuta, gdyż umożliwia – choćby tylko potencjalnie – szaleństwo jako normę.
Mówiąc o filmach Boego nie sposób pominąć milczeniem aspektu wizualnego. Reżyser jest mistrzem zbliżeń i gry światłem. To, co wyczynia razem z operatorem Manuelem Alberto Claro, za każdym razem mnie zdumiewa. Choć nie robią tu nic, czego nie dokonali wcześniej, to mimo wszystko ich zdjęcia wciąż powalają z nóg.
Normalnie po czterech prawie identycznych filmach optowałbym za tym, by nastąpiła jakościowa zmiana. Jednak ponieważ Boe wciąż zaskakuje i odkrywa nowe aspekty tematu, to dlatego w tym przypadku robię wyjątek i wole skandować "więcej, więcej, więcej
Wszystko zaczęło się od cudownej, zachwycającej, hipnotyzującej, niepokojącej i transcendentnej "Rekonstrukcji". Potem pojawiło się "Allegro" i "Offscreen". Teraz mamy "Wszystko będzie dobrze". I znów jesteśmy świadkami historii tworzenia, któremu blisko jest do szaleństwa. Ponownie mamy nachodzące na siebie rzeczywistości, które sprawiają, że tracimy rozeznanie, co jest jawą, a co iluzją. We wszystkich tych filmach wystąpił także Nicolas Bro.
"Wszystko będzie dobrze" to dwie przeplatające się historie. Pierwsza - filmowca, który dzieli czas pomiędzy swoją pracę (bardzo go pochłaniającą), a rodzinę, która właśnie ma się powiększyć o adoptowanego z Czech chłopca. Druga, to historia Aliego – tłumacza, który przebywał na misji na Bliskim Wschodzie, gdzie był świadkiem tortur. Po powrocie jest pod ciągłą obserwacją służb, które wyczuwają, że Ali może zdradzić postronnym to, co widział.
Jak zwykle u Boego nic nie jest tym, czym się jawi na początku. I choć zaciera granicę pomiędzy światem fantazji i rzeczywistości, to tym razem jest się widzowi znacznie łatwiej rozeznać w całej tej konstrukcji. A dla tych, którym się to nie udało, reżyser zapewnił na końcu wygodne wyjaśnienie na końcu. To, co we "Wszystko będzie dobrze" spodobało mi się najbardziej, to obraz świata, w którym nie potrzeba psychodelicznych środków czy wydarzeń rodem z SF, by doprowadzić osobę do kompletnego rozstroju nerwowego. Wystarczy parę zdjęć, a spiskowa teoria dziejów sama zacznie się obudowywać, aż w końcu podejrzanym stanie się każdy. Boe pokazuje, jak łatwo można uznać za schizofrenię coś, co nią wcale być nie musi. U Duńczyka cała rzeczywistość jest fundamentalnie zepsuta, gdyż umożliwia – choćby tylko potencjalnie – szaleństwo jako normę.
Mówiąc o filmach Boego nie sposób pominąć milczeniem aspektu wizualnego. Reżyser jest mistrzem zbliżeń i gry światłem. To, co wyczynia razem z operatorem Manuelem Alberto Claro, za każdym razem mnie zdumiewa. Choć nie robią tu nic, czego nie dokonali wcześniej, to mimo wszystko ich zdjęcia wciąż powalają z nóg.
Normalnie po czterech prawie identycznych filmach optowałbym za tym, by nastąpiła jakościowa zmiana. Jednak ponieważ Boe wciąż zaskakuje i odkrywa nowe aspekty tematu, to dlatego w tym przypadku robię wyjątek i wole skandować "więcej, więcej, więcej
Moja ocena:
8
Udostępnij: