Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Wojna o pietruszkę

Gry wieloosobowe, choć z definicji wymagają jakiejś komunii wrażliwości, bywają również pamiętnikiem z autorskimi opowieściami. W trakcie swojej wieloletniej przygody z serią "Battlefield" napisałem takich historii setki: mrożący krew w żyłach thriller o ewakuacji z zalanego gradem pocisków drapacza chmur; komedię pomyłek o szturmie na obsadzony przez gniazda cekaemów most; rycerski romans o dwóch snajperach polujących na siebie w oku cyklonu. Grając w najnowszą odsłonę cyklu, trudno choćby o jedno zdanie. Gmach Dzieła Totalnego chwieje się w posadach, zaś artystyczna ocena musi ustąpić miejsca rynkowej wycenie. To cios zwłaszcza dla tych, którzy wierzą, że gry wideo mogą być czymś więcej niż sumą swoich składowych. 



Najchętniej pisałbym teraz o poetyce nadmiaru albo o związanym z nią narracyjnym dysonansie,  ale po co wam ten intelektualny bełkot? Skoro ulotne emocje w rodzaju nostalgii czy ekscytacji znikają w momencie uruchomienia gry, będzie o cyferkach – w zgodzie z zasadą decorum, bo pewnie tego chcieliby producenci gry, która powstała w arkuszu kalkulacyjnym. "Battlefield 2042" to tytuł pozbawiony kampanii dla pojedynczego gracza, na co byliśmy gotowi; zawierający ledwie kilka kadłubowych trybów dla całego plutonu wojska, przed czym zostaliśmy ostrzeżeni; stworzony w kontrze do wieloletniej tradycji, co mogliśmy wywnioskować z przedpremierowych zapowiedzi. Ale nawet z tą wiedzą trudno wierzyć w sens rewolucji, na ołtarzu której złożono znacznie więcej – od czatu głosowego i medali za wzorową służbę po frajdę płynącą ze spisywania frontowych historii. 



W cenie 549 złotych (bundle wersji Ultimate na PS4 i PS5 w wersji cyfrowej), 349 złotych (wersja "ogórkowa") lub 269 złotych (jeśli ruszymy do sklepu po pudełko) dostajemy trzynaście map oraz trzy monstrualnie rozdęte tryby zabawy dla koneserów. Podbój i Przełamanie, czyli zajmowanie stref konfliktu oraz przesuwanie linii frontu, to w serii "Battlefield" danie główne – koncert na 128 karabinów z akompaniamentem myśliwców, czołgów i poduszkowców. Dostajemy również Strefę Zagrożenia, w której czteroosobowe drużyny próbują zabezpieczyć rozsiane po mapie dane wywiadowcze. Jest jeszcze Portal, czyli wehikuł czasu, pozwalający odpalić zremasterowane, śmigające na nowym silniku mapy z klasycznych "Battlefieldów" – i który, nawiasem mówiąc, pozostaje znacznie ciekawszym doświadczeniem niż futurystyczna demolka na masową skalę.   





W cenie 549, 349 lub 269 złotych nie dostajemy: trybów stanowiących podstawę pożywnego śniadania (żadna rewolucja – zwłaszcza z marketingowego punktu widzenia – nie uzasadnia braku Deathmatchu), przeglądarki serwerów, stałego lobby, rozbudowanych opcji customizacji, zaawansowanej destrukcji otoczenia, specjalistycznego sprzętu dla piechoty (od celowników termicznych po giwery przeciwpancerne), dotychczasowych możliwości nawigacji i komunikacji, opcji prowadzenia ostrzału zaporowego, dziesiątek mechanik związanych z zarządzaniem drużyną, profitów gamifikacyjnych i lojalnościowych, sensownego systemu punktowego, tabeli wyników i czatu głosowego. A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Budowany od lat i wzniesiony na solidnych fundamentach system został zastąpiony przez festiwal bugów, gliczów, koszmarnych hitboksów oraz tekstur o podejrzanej jakości. A także przez gigantyczny świat, w którym dzieje się jednocześnie zbyt mało i zbyt wiele. Nie sarkałbym na podobne zmiany, gdyby twórcy próbowali chociaż kokietować graczy o różnych gustach – co prawda Portal pozwala skorzystać z dobrodziejstw klasycznych trybów, ale to jednak deser, nawet jeśli wykwintniejszy niż reszta dań. 



"Rewolucji" doczekała się nie tylko sama formuła zabawy, rozregulowano też mniejsze trybiki w dobrze naoliwionej maszynie. Militarne klasy zastąpiono dla przykładu Specjalistami rodem z hero shooterów – ktoś taszczy ze sobą apteczkę, ktoś inny rozstawi działko albo wypuści szpiegującego drona, a jeszcze ktoś skorzysta z przenośnej tyrolki. Tym, czego twórcy ewidentnie nie rozumieją, jest sedno podobnej konwencji. Bohaterowie gier w rodzaju "Overwatch" czy "Apex Legends" są do tego stopnia wyraziści – zarówno w warstwie fabularnej, jak i estetycznej – że projektują swój charakter na gracza i wymuszają zmianę podejścia, nawyków i strategii: jedna postać wyciągnie z nas brawurowego, balansującego na granicy życia i śmierci pistolero, inna pozwoli odkryć pokłady altruizmu i roztropności. Na poziomie samej struktury rozgrywki wszystko się zgadza, ale kiedy do wyboru mamy garnizon dziadów w wełnianych czapkach albo generyczną Sanitariuszkę nr 1, sprawa się komplikuje. Multiplayerowe strzelanki zazwyczaj przypominają szkolne mecze w piłkę nożną – panuje wieczny "wyjazd", każdy chce być z przodu i strzelać gole, nikt nie cofa się pod własną bramkę. System klas był próbą zmierzenia się z tym problemem. System specjalistów jedynie go pogłębia – bohaterowie są do tego stopnia nieatrakcyjni jako gatunkowe figury i "chodzące mechaniki", że lepiej po prostu chwycić za giwerę i lecieć w paszczę lwa. 



Z drużyną czy bez, każdy mecz w trybach Podboju i Przełamania wygląda podobnie – najpierw jest herzogowska podróż przez góry i doliny na drugą stronę mapy, później zaś strzał ostrzegawczy między oczy i oczekiwanie na restart. Taki urok serii, powiecie. A ja nie będę zaprzeczał. Problem w tym, że istotą zabawy była dotąd gra napięć pomiędzy frustracją spowodowaną chaosem wojny, a spełnieniem w momencie idealnej synchronizacji z drużyną. W "2042" o taką synergię trudno – choćby dlatego że nie można pracować nad nią w bardziej kameralnych trybach i hartować stali w warunkach przypominających coś innego niż dziewiąty krąg piekła. Mapy są puste i estetycznie nijakie, eksploracja i nauka rozkładu pola bitwy to orka na ugorze, konieczność stworzenia 4-osobowej drużyny w 64-osobowym oddziale to żart, z kolei fotogeniczne atrakcje w rodzaju burz piaskowych czy zmiennych warunków atmosferycznych wbrew pozorom nie otwierają zbyt wielu nowych możliwości taktycznych.



Jeżeli spojrzeliście już na ocenę, domyślacie się, że gdzieś pod zwałami błędów i za parawanem marketingowej ściemy, kryje się "Battlefield", którego pokochaliśmy. Gra, w której szturm całej armii na pozycje wroga daje satysfakcję w najczystszej formie. W której zabawa w kotka i myszkę w niewielkich oddziałach zyskuje dzięki zaskakującej architekturze lokacji. Wreszcie – w której karabinem i naręczem granatów da się opowiedzieć fascynującą historię. I pewnie łatwiej byłoby ją dostrzec, gdyby niemal każdy element rozgrywki nie wymagał albo kompletnego przebudowania, albo – w najlepszym wypadku – solidnych szlifów. W obecnym kształcie to nie tyle gra-usługa, co gra-proteza. I najlepszy dowód na to, że w sztuce powstającej pod presją ekonomicznej wypłacalności "lepsze" zawsze będzie wrogiem dobrego.

Moja ocena:
5
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje