Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Co+ogl%C4%85damy+w+ukryciu-117778
HOTSPOT

Co oglądamy w ukryciu?

Podziel się

Oprócz świateł, cekinów i rzędów tancerek w piórach potrzeba nam jeszcze konkretnej, wartościowej, antyprzaśnej przeciwwagi.

Nie twierdzę, że polska telewizja powinna nadawać wyłącznie operę, teatr telewizji i panele literackie. Twierdzę, że popkultura to nie tylko "M jak miłość" oraz M jak "Master Chef", nie tylko światła, cekiny i tancerki w piórach. Dopóki miliony Polaków nie zmienią swoich codziennych przyzwyczajeń, nie doczekamy się konkretnej i wartościowej przeciwwagi. 

Odkryta prawda

Kilka miesięcy temu Masochista otwarcie skrytykował obowiązek płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego, który to, z właściwą sobie swadą, określił przy okazji dosadnym mianem "haraczu". Na poparcie swojej tezy youtuber przeanalizował punkt po punkcie całą sobotnią ramówkę Dwójki. Ten szczery, choć nieco okrutny gest skłonił mnie do podjęcia własnego dochodzenia. Co polska telewizja – a mam tu na myśli najpopularniejsze, zarówno prywatne, jak i publiczne kanały – oferuje swoim widzom w ramach cotygodniowej rozrywki?

Wnikliwa lektura programu TV (ze szczególnym uwzględnieniem weekendu od 29 kwietnia do 1 maja) i kilka lat spędzonych w domu z telewizorem pozwoliły mi wyznaczyć podstawowe filary polskiej, nazwijmy to, "telewizji rozrywkowej". W poniższym zestawieniu biorę pod uwagę jedynie autorskie lub zaadoptowane z wyraźnie swojską manierą propozycje. Fakt, że przeczołgani przez polską ramówkę widzowie obejrzeli wieczorem kilka zagranicznych produkcji ("Quantum of Solace", "Smoking", "Most na Renie", "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz"), pozwolę sobie znacząco zignorować.

Wniosek numer jeden: Polacy kochają docu-soap. Nie ma żadnego innego wytłumaczenia, dla którego miałyby one pożerać całe popołudniowe pasmo Polsatu. W sobotę, dajmy na to, miłośnicy dzikiego miksu telenoweli i dokumentu rozsiedli się w kanapach już o 14:45. Dalej nastąpił czterogodzinny maraton z udziałem "Trudnych spraw", "Pamiętników z wakacji" i dwóch odcinków "Chłopaków do wzięcia". Choć taka dawka rozterek, awantur i codziennych dramatów może wydawać się śmiertelna, niestrudzona widownia paradokumentów wciąż ma się dobrze. Każdego popołudnia 20-30% telewidzów przeżywa katharsis pod wpływem produkcji Okiła Khamidowa.

Rzeczonego weekendu wiodące stacje wyemitowały jeszcze "Ukrytą prawdę", "Szkołę", "Szpital", "Pielęgniarki" i "Dzień, który zmienił moje życie". Pozostaje wyciągnąć pokorne wnioski, nauczyć się czegoś na własnych błędach i wreszcie dorobić się pierwszego miliona. Do nakręcenia docu-soap potrzebujesz: kilku znajomych, mieszkania babci, klatki schodowej, dwóch kamer (mogą być bez statywów) i opcjonalnie szkicu scenariusza. Ze scenariuszem lepiej nie przesadzaj, bo wszystko i tak wyjdzie w praniu. Postaw na "prawdę" i dużo emocji. Na początek nakręć znajomych płaczących w mieszkaniu babci i nagraj ze dwie, trzy kłótnie na klatce schodowej (zaufaj mi, dramatyczny pogłos robi robotę). Od czasu do czasu wbiegnij z drugą kamerą w pole widzenia tej pierwszej. Dialogami w ogóle się nie przejmuj, i tak nikt nie zwróci na nie uwagi. Opracuj lepiej porządną narrację z offu i parę chwytliwych komentarzy do sytuacji bohaterów. Inspiracji szukaj albo w gotowych paradokumentach, albo w poetyce artykułów na Pudelku. Historie mają być mocne i z życia wzięte, tak żeby każdy zrozumiał naturę problemu. Proszę bardzo: Paulina (38 l.) kradła z miejsca pracy papier do drukarki, Sandra (15 l.) chciała zeszlifować sobie zęby w szpic, a mąż Anity (52 l.) smarował sobie łokcie kremem za 1000 PLN. Nie ma za co.

Festiwal rechotu

Wniosek numer dwa: ulubioną rozrywką sensu stricto pozostają niepokonane, rodzime kabarety. Tylko w sobotę i w niedzielę podziwialiśmy w Dwójce "Dzięki Bogu już weekend", "Kabaret w samo południe" i – tu prawdziwa wisienka na torcie – trzy godziny "Kabaretowych przebojów lata 2015". I choć facebookowy fanpejdż z misyjnym zacięciem (Zdelegalizować polskie "kabarety") dorobił się już ponad 14 tys. polubień, przy 630 tys. lajków dla Paranienormalnych nie wygląda to zbyt kolorowo. Wygibasy kabareciarzy są śledzone z wypiekami na twarzach przez miliony wiernych telewidzów. Finansowa machina, która za tym idzie, wydaje się nie do zatrzymania.

Niestety, rynek nie jest już taki chłonny jak kiedyś.
Jeszcze niedawno wystarczyło przebrać się za babę, dziwnie zgarbić, założyć wyciągnięty sweter albo moherowy beret. Dziś kabaretową sceną rządzą wciąż te same twarze, a poszczególne skecze zlewają się w jedną, przydługą i niekoniecznie zabawną karykaturę polskich realiów.
Rozalia Knapik
Na scenę wychodzą kolejne kopie tych samych, nieszczęsnych postaci: irytującej blondynki, bezkompromisowej emerytki, opóźnionego podrywacza i jeszcze bardziej opóźnionego tirowca. Listę ulubionych rekwizytów uzupełniają peruki, papiloty, butelki po napojach wyskokowych i mocno wycięte podkoszulki z szafy Hardkorowego Koksa. Do tego kilka gimbazowych żartów na temat pijaństwa i rozwiązłości, parę przekleństw i czytelnych, politycznych aluzji. 

Z czego to wynika, trudno orzec. Niewykluczone, że decydującą rolę odgrywa dość pierwotna przyjemność "ciśnięcia beki" z głupszych od siebie. Fakt, że garstka wulgarnych pajaców ma teoretycznie portretować polskie społeczeństwo, ulega tutaj konsekwentnemu wyparciu. Ani aktorskie, ani literackie zacięcie nie są dłużej miarą sukcesu. Medialna machina faworyzuje to, co dosłowne, przewidywalne i przaśne. Prędzej czy później natrafimy na retransmisję którejś z nocy kabaretowych, a nasz ekran niechybnie przesłonią wykrzywione grymasem twarze Paranienormalnych, Nowaków albo członków Kabaretu pod Wyrwigroszem. Ambitniejsze grupy kabaretowe, które przedostają się do telewizji, można policzyć na palcach jednej ręki. Skoro Hrabi – skądinąd słusznie – bywa nazywany "kabaretem inteligentnym", to co nam to mówi o jego licznych kolegach po fachu?

Śpiew, garnki i żony

Jeśli tematyka rozrywkowych treści ma odzwierciedlać upodobania narodu, najwyraźniej dzielimy wspólną słabość do muzyki i dobrych obiadów. Od 29 kwietnia do 1 maja mogliśmy śledzić przynajmniej pięć programów kulinarnych z gatunku talent bądź reality show: "Top Chefa", "Ugotowanych", "Kuchenne rewolucje", "Hell's Kitchen – piekielną kuchnię" oraz "MasterChefa Juniora". Tę i tak długą listę można jeszcze poszerzyć o liczne (mniej lub bardziej profesjonalne) magazyny kulinarne. Równolegle rozgrywają się kolejne sezony "Voice of Poland" i "Must Be the Music – Tylko muzyka", a w pogotowiu czeka następna odsłona pokrewnego tematycznie "Mam talent!". "X Factor" podobno już nie powróci. Wygląda na to, że miłość do gotowania wzięła górę nad wrażliwością na dźwięki.

Przywleczone z zagranicy formaty talent show są chyba najmniej szkodliwe dla współczesnej telewizji. Irytuje jednak przeszczepiona wraz z nimi maniera, zgodnie z którą przez blisko 1/3 programu rozgrywany jest bonusowy konkurs na publiczne pranie brudów. Jedzenie i muzyka zbyt często przechodzą w pretekst do taplania się we własnej martyrologii. Zamiast uczciwej, opartej na rywalizacji rozrywki otrzymujemy wgląd w kolejne dramaty rodem z polskich domów. Mnożą się rozwiedzeni rodzice, złamane serca i stracone prace, a szansa na wygraną rośnie wprost proporcjonalnie do bagażu doświadczeń, z jakim zmaga się dany uczestnik. Łzy prowadzących nie pozostawiają wątpliwości – przemawia przez nas narodowe umiłowanie do dramatu, wzruszenia i sztucznie podkręcanego skandalu.

Warto w tym miejscu wspomnieć o niewielkiej, acz istotnej grupie reality shows traktujących o związkach. Dopiero co wyemitowano wizytówki nowych uczestników ugrzecznionego programu "Rolnik szuka żony", a bardziej pikantnych, zaaranżowanych konfliktów dostarczy z pewnością kolejna odsłona "Kto poślubi mojego syna". Ci z widzów, którzy wolą panoptykonową formę znaną jeszcze z "Big Brothera" czy "Baru", powinni z miejsca przełączyć kanał. Na MTV, w specjalnie ku temu przeznaczonej bzykalni, jurna część "Ekipy z Warszawy" uskutecznia regularne "szpachlowanie gąsek". Z reality show jest jak z płytkimi kabaretami – cudze samoupokorzenie całkiem skutecznie podnosi poczucie własnej wartości. I choć duża Ania z uporem maniaka zapewnia, że "męża szuka, miłości szuka", i tak wszyscy wiemy, że absolutnie nic z tych rzeczy. 

Gwiezdne wojny

Ostatni, potężny filar telewizyjnej rozrywki stanowią głośne formaty z udziałem rodzimych gwiazd. Podczas opisywanego weekendu wyświetlono m.in. "Dancing with the Stars: Taniec z gwiazdami", "Agenta", "Przygarnij mnie" oraz program "Twoja twarz brzmi znajomo". W samym środku prime-time'u zaserwowano także odświeżoną wersję "Kocham Cię, Polsko!", prawdopodobnie najbardziej żenującego i pretensjonalnego półproduktu w historii polskiej popkultury. Pomimo definitywnej wymiany kapitanów obu drużyn, promocja tego, co polskie, już na zawsze przybrała oblicze wyszczerzonej Marzeny Rogalskiej

Śledząc rozwój podobnych programów, nietrudno zauważyć, że zaczyna wśród nich kiełkować wyraźny trend na działalność charytatywną. Jest to zagranie tyleż godne najszczerszych pochwał, co sprawnie wiążące ręce ewentualnym krytykom. Trudno objechać z góry na dół format, który bądź co bądź przyczynia się potrzebującym. Uznanie takiej tarczy tworzy jednak podatny grunt pod jakościowe i estetyczne nadużycia. Polska wersja "Celebrity Splash" wydarzyła się dokładnie wtedy, kiedy dało się już wyczuć drobny progres w stosunku do całowania fok i tańczenia na lodzie. I co? Średnia oglądalność popisów gwiazd w czepkach utrzymała się na poziomie ponad 2 milionów widzów tygodniowo.

Chociaż zamiast faktycznych gwiazd coraz częściej śledzimy zmagania celebrytów, ich rodzin i przypadkowych przechodniów złapanych na jakimś ważnym zdjęciu, w szranki z innymi zawodnikami stają również rozpoznawalni, polscy aktorzy. Ci ostatni zmuszeni są dzielić czas pomiędzy programy rozrywkowe a występy w telewizyjnych telenowelach. I tu dochodzimy do ostatecznej konkluzji: wśród programów, których poszczególne emisje przyciągają przed ekrany kilkumilionową widownię, wciąż przeważają seriale. Opisywany weekend zafundował fanom takie klasyki, jak "M jak miłość", "Pierwsza miłość", "Barwy szczęścia", "Na dobre i na złe", "Klan" czy "Na Wspólnej", a także parę serialowych nowości pokroju "Drugiej szansy". Ponieważ logiką tych produkcji zajmowałam się już przy innej okazji, ograniczę się tylko do przywołania ulubionych statystyk. W marcu 2005 roku "M jak miłość" odnotowało oglądalność na poziomie 12,6 milionów widzów. Dziewięć lat później poszczególne odcinki sagi rodu Mostowiaków zajęły 49 z 50 miejsc na liście najchętniej oglądanych programów roku. Miejsce 41. skradła transmisja z kanonizacji papieża. Lepszej puenty nie będzie.

"Ukryta prawda", źródło: TVN.pl
Kompleks Zachodu

Kopiowanie globalnych marek i przekształcanie ich pod lokalnego odbiorcę stanowi obecnie telewizyjny standard. Zdecydowana większość przywołanych formatów powstała właśnie według takiego schematu (oczywiście oprócz kabaretów – ten geniusz zawdzięczamy wyłącznie sobie). Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że przyswajamy nie tak, jak trzeba i nie to, co trzeba. 

Po pierwsze, polska telewizja potrzebuje dobrych late-night shows. Pomijając starego wyjadacza, jakim jest Kuba Wojewódzki, nie ma w tym kraju nikogo, kto aspirowałby do podchwycenia popularnej w Stanach formy. Po całkiem niezłym "Wieczorze z Wampirem" pewne próby w tym zakresie podjął Szymon Majewski, a że wyszło jak wyszło, najwyraźniej nikt inny nie zamierza się wychylać. Formuła late night-show wymaga od prowadzącego inteligentnego poczucia humoru, umiejętności przeprowadzenia konstruktywnego dialogu, a wreszcie sprecyzowanego pomysłu na program (a przy okazji na siebie samego). Inspiracji może dostarczyć cała plejada amerykańskich gospodarzy, w tym David Letterman, Jimmy Fallon, Craig Ferguson czy Jimmy Kimmel. Do robienia takiej telewizji potrzeba jednak luzu i zdrowej pewności siebie, a zdaje się, że z tego rodzaju przymiotami mamy poważne problemy. Przykład Stanów udowadnia, że jak się chce, to można, i że nawet w paśmie popołudniowym zmieści się coś więcej od paradokumentów i "Rozmów w toku". Czy jednak dożyjemy czasów, w których pojawi się polska Ellen DeGeneres, trudno w tej chwili orzec.

Powróćmy jeszcze na moment do polskiej sceny kabaretowej. Powiew improwizacyjnej świeżości, jaką wprowadzili swego czasu "Spadkobiercy", został w jeden chwili zmieciony przez ataktyczną próbę przetłumaczenia zagranicznego formatu "Whose Line Is It Anyway?". Artystom występującym w "I kto to mówi?" zabrakło kreatywności, sprawności językowej, a przede wszystkim refleksu. Na podejmowane przez nich wysiłki patrzyło się tym trudniej, że gdzieś z tyłu głowy kołatały jeszcze brawurowe i bezpretensjonalne popisy amerykańskich poprzedników. Niestety polska odpowiedź na "WLIIA?" nie wyczerpuje dłuższej listy komediowych niewypałów. Żeby nie szukać daleko – hucznie zapowiadany, telewizyjny roast Wojewódzkiego okazał się niemrawą stypą. 

Trudne sprawy

Na kondycję polskiego serialu, zwłaszcza w kontekście zachodnich wzorców, pozostaje nam spuścić zasłonę milczenia. Także różnica między Gordonem Ramsayem a Magdą Gessler nie sprowadza się tylko do tego, że jedno z nich nadużywa słowa "besos". Bezrefleksyjne mnożenie hymnów na cześć amerykańskiej telewizji, nawet jeśli uzasadnione, nie przyniesie jednak zbyt wiele pożytku. Pamiętajmy, że "Breaking Bad", late-night shows i "WLIIA" z epickim duetem Colin-Ryan są płodem tej samej kultury, która wydała na świat "The Bachelor" i "Ekipę z New Jersey". Nie każdy element zachodniej popkultury aspiruje do miana ambitnej rozrywki, ale – i tu dochodzimy do sedna – o wartości telewizji powinna świadczyć raczej zdolność do generowania kontrastowych propozycji, które lokowałyby się gdzieś na biegunie przeciwstawnym do wszystkożernej trash TV.

Nie chcę sprowadzać tego tekstu do bufoniastej konstatacji z serii "pokaż mi swoją telewizję, a powiem ci, kim jesteś". W końcu przysługuje nam niezbywalne prawo zarówno do śledzenia losów Mostowiaków, jak i do regularnej dawki adrenaliny pod postacią "W-11". Ba – możemy nawet czerpać przyjemność z seansu "Kocham Cię, Polsko!", chociaż akurat ten dobrowolny wybór już na zawsze pozostanie dla mnie niezgłębioną tajemnicą. Sama mam na sumieniu niejedną guilty pleasure i jestem jak najdalej od postulatów, zgodnie z którymi w TV powinny lecieć wyłącznie opera, teatr telewizji i przeintelektualizowane rozmowy o literaturze. Problem leżał i leży w niezróżnicowanej jakości polskiej popkultury. Oprócz świateł, cekinów i rzędów tancerek w piórach potrzeba nam jeszcze konkretnej, wartościowej, antyprzaśnej przeciwwagi. Dopóki miliony Polaków nie zmienią swoich codziennych przyzwyczajeń, dopóty owa przeciwwaga – przynajmniej z punktu widzenia producentów – pozostanie inwestycją zupełnie nieopłacalną.

***

Zdjęcie główne pochodzi w programu "Ukryta prawda", źródło: TVN.pl, fot. Cezary Piwowarski.
47