Recenzja filmu
Fabuła bez świadków
Na tym filmie może i jest chwilami emocjonująco i zabawnie , może i jest tu parę świetnych pomysłów, jednak koniec końców lądujemy jak tytułowy bohater. Wszystko ulatnia się z głowy w kilka minut po seansie. I kto zaświadczy, że ten film w ogóle powstał?
Trzeba przyznać, że dystrybutor decydując się na polski tytuł reżyserskiego debiutu znanego scenarzysty, wykazał się wyjątkowym profetyzmem („Świadek bez pamięci” to w oryginale „ The Lookout”). Scott Frank odpowiada między inny za scenariusz „Raportu mniejszości” i niewątpliwie z Dicka wziął przekonanie, że świat to trochę inne miejsce niż nam się wydaje, a „prawda jest gdzie indziej”, żeby przywołać slogan z popularnego niegdyś serialu.
W „Świadku...” owej dziwności doświadcza pewien niedoszły sportowiec, który w wyniku tragicznego wypadku traci pamięć. A konkretnie tzw. pamięć świeżą, co owocuje tym, że wszystko co bohater usłyszy czy zobaczy, od razu zapomina. Zmuszony jest do notowania najprostszych zdarzeń i największych oczywistości. Przewodnikiem po świecie staje się dla niego pewien zgryźliwy niewidomy. Jest jeszcze ten trzeci. Przyjaciel, który po tym jak główny bohater dostaje w końcu pracę sprzątacza w banku, wpada na plan, według którego Chris ma odegrać niebagatelną, acz całkowicie nieuświadomioną rolę.
Frank pokazuje, że uważał na lekcjach u Spielberga i Soderbergha i wie na czym polega w kinie suspens. „Świadek bez pamięci” jest trochę jak seks a rebour – orgazm jest już na samym początku. Naprawdę nie warto spóźnić się do kina, bo pierwsza scena naprawdę może wbić w fotel. Potem jest już momentami nużący, bo dość stabilny romans pomiędzy „Memento” a „Rain Manem”. W zabawach z chronologią wydarzeń nie widać jednak maestrii Nolana, a główny bohater zdaje się czasami zapominać o swojej przypadłości (jednak formie kalectwa), zmieniając się w lekko tylko walniętego herosa.
Napiszmy jednak uczciwie, że fragmenty zmagań bohatera z własną chorobą naprawdę robią wrażenie. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie myli tropy, dezorientuje widza, mnoży białe plamy. Po obejrzeniu filmu będziecie także wiedzieć, w jaką wściekłość może człowieka wprowadzić tak prozaiczna z pozoru czynność jak przyrządzanie posiłku. Szkoda, że w drugiej części Frank postanawia wprowadzić wątek kryminalny – konwencję, w której czuje się wyraźnie gorzej. Wtedy też w scenariuszu pojawiają się szwy, czy raczej niechlujne fastrygi mające pokryć ewidentny brak pomysłu. Nie narzekajmy jednak. W „Świadku...” widać przebłyski wielkiego kina i nudzić się na tym filmie nie sposób. Choć bardzo łatwo zapomnieć.
Trzeba przyznać, że dystrybutor decydując się na polski tytuł reżyserskiego debiutu znanego scenarzysty, wykazał się wyjątkowym profetyzmem („Świadek bez pamięci” to w oryginale „ The Lookout”). Scott Frank odpowiada między inny za scenariusz „Raportu mniejszości” i niewątpliwie z Dicka wziął przekonanie, że świat to trochę inne miejsce niż nam się wydaje, a „prawda jest gdzie indziej”, żeby przywołać slogan z popularnego niegdyś serialu.
W „Świadku...” owej dziwności doświadcza pewien niedoszły sportowiec, który w wyniku tragicznego wypadku traci pamięć. A konkretnie tzw. pamięć świeżą, co owocuje tym, że wszystko co bohater usłyszy czy zobaczy, od razu zapomina. Zmuszony jest do notowania najprostszych zdarzeń i największych oczywistości. Przewodnikiem po świecie staje się dla niego pewien zgryźliwy niewidomy. Jest jeszcze ten trzeci. Przyjaciel, który po tym jak główny bohater dostaje w końcu pracę sprzątacza w banku, wpada na plan, według którego Chris ma odegrać niebagatelną, acz całkowicie nieuświadomioną rolę.
Frank pokazuje, że uważał na lekcjach u Spielberga i Soderbergha i wie na czym polega w kinie suspens. „Świadek bez pamięci” jest trochę jak seks a rebour – orgazm jest już na samym początku. Naprawdę nie warto spóźnić się do kina, bo pierwsza scena naprawdę może wbić w fotel. Potem jest już momentami nużący, bo dość stabilny romans pomiędzy „Memento” a „Rain Manem”. W zabawach z chronologią wydarzeń nie widać jednak maestrii Nolana, a główny bohater zdaje się czasami zapominać o swojej przypadłości (jednak formie kalectwa), zmieniając się w lekko tylko walniętego herosa.
Napiszmy jednak uczciwie, że fragmenty zmagań bohatera z własną chorobą naprawdę robią wrażenie. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie myli tropy, dezorientuje widza, mnoży białe plamy. Po obejrzeniu filmu będziecie także wiedzieć, w jaką wściekłość może człowieka wprowadzić tak prozaiczna z pozoru czynność jak przyrządzanie posiłku. Szkoda, że w drugiej części Frank postanawia wprowadzić wątek kryminalny – konwencję, w której czuje się wyraźnie gorzej. Wtedy też w scenariuszu pojawiają się szwy, czy raczej niechlujne fastrygi mające pokryć ewidentny brak pomysłu. Nie narzekajmy jednak. W „Świadku...” widać przebłyski wielkiego kina i nudzić się na tym filmie nie sposób. Choć bardzo łatwo zapomnieć.
Udostępnij: