Recenzja filmu
Jestem jaki jestem
Zaca poznajemy 25 grudnia 1960 roku. W Boże Narodzenie przychodzi na świat jako czwarty syn państwa Beaulieu.
Pani Beaulieu jest przekonana, że urodziła niezwykłe dziecko obdarzone mocą czynienia rzeczy cudownych. Za jej sprawą o zdolnościach potomkach wie bliższa i dalsza rodzina. Każdy wujek, który oparzył sobie palec dzwoni z prośbą, aby Zac choć przez chwilę o nim pomyślał i tym samym ulżył mu w cierpieniu.
Pan Beaulieu (świetna rola Michela Côté) jest sceptyczny, kieruje się w zyciu własnymi zasadami. Niełatwo go do czegokolwiek przekonać, ale warto popatrzeć jak konsekwentnie przy każdej uroczystości rodzinnej wykonuje piosenki Charles'a Aznavoura. Kiedy widzi swego malutkiego syna w sukience i perłach na szyi, coś w nim pęka. Staroświeckie poglądy nie pozwalają mu porozumieć się z Zakiem, którego podejrzewa o skłonności homoseksualne. Jednak do tyrana mu daleko.
Pozostali bracia Beaulieu lepiej czy gorzej radzą sobie w życiu. Zac to wieczny outsider, choć bardzo chciałby być podobny do innych, głównie po to żeby zaskarbić sobie miłość ojca.
Oglądając C.R.A.Z.Y. trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko już było - problemy okresu dojrzewania, rewolucja seksualna, kłótnie rodzinne, ale Jean-Marc Vallée ciekawym sposobem opowiadania udowadnia, że nawet w często eksploatowanych tematach można poczuć powiew oryginalności.
Historia młodego człowieka walczącego ze swoją odmiennością przekonuje, przede wszystkim dzięki sporej dawce świetnego humoru. Aura niezwykłości, która towarzyszy bohaterom i dobra oprawa muzyczna budują klimat filmu. Życie bohaterów upływa w rytmie utworów Davida Bowie, Pink Floyd, Patsy Cline, czy The Rolling Stones.
C.R.A.Z.Y. nie da się wiele zarzucić, poza tym, że jest po prostu za długi, przez co mniej więcej w połowie zaczyna gubić tempo. Niepotrzebnie reżyser do prostej, obyczajowej historii starał się wplatać wszystkie wątki, jakie kojarzą się z młodzieńczym poszukiwaniem własnej tożsamości. Podróż do Jerozolimy, jaką odbywa zagubiony bohater niewiele wnosi do fabuły.
Pani Beaulieu jest przekonana, że urodziła niezwykłe dziecko obdarzone mocą czynienia rzeczy cudownych. Za jej sprawą o zdolnościach potomkach wie bliższa i dalsza rodzina. Każdy wujek, który oparzył sobie palec dzwoni z prośbą, aby Zac choć przez chwilę o nim pomyślał i tym samym ulżył mu w cierpieniu.
Pan Beaulieu (świetna rola Michela Côté) jest sceptyczny, kieruje się w zyciu własnymi zasadami. Niełatwo go do czegokolwiek przekonać, ale warto popatrzeć jak konsekwentnie przy każdej uroczystości rodzinnej wykonuje piosenki Charles'a Aznavoura. Kiedy widzi swego malutkiego syna w sukience i perłach na szyi, coś w nim pęka. Staroświeckie poglądy nie pozwalają mu porozumieć się z Zakiem, którego podejrzewa o skłonności homoseksualne. Jednak do tyrana mu daleko.
Pozostali bracia Beaulieu lepiej czy gorzej radzą sobie w życiu. Zac to wieczny outsider, choć bardzo chciałby być podobny do innych, głównie po to żeby zaskarbić sobie miłość ojca.
Oglądając C.R.A.Z.Y. trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko już było - problemy okresu dojrzewania, rewolucja seksualna, kłótnie rodzinne, ale Jean-Marc Vallée ciekawym sposobem opowiadania udowadnia, że nawet w często eksploatowanych tematach można poczuć powiew oryginalności.
Historia młodego człowieka walczącego ze swoją odmiennością przekonuje, przede wszystkim dzięki sporej dawce świetnego humoru. Aura niezwykłości, która towarzyszy bohaterom i dobra oprawa muzyczna budują klimat filmu. Życie bohaterów upływa w rytmie utworów Davida Bowie, Pink Floyd, Patsy Cline, czy The Rolling Stones.
C.R.A.Z.Y. nie da się wiele zarzucić, poza tym, że jest po prostu za długi, przez co mniej więcej w połowie zaczyna gubić tempo. Niepotrzebnie reżyser do prostej, obyczajowej historii starał się wplatać wszystkie wątki, jakie kojarzą się z młodzieńczym poszukiwaniem własnej tożsamości. Podróż do Jerozolimy, jaką odbywa zagubiony bohater niewiele wnosi do fabuły.
Udostępnij: